piątek, 1 kwietnia 2011

Goodbye My Love Goodbye...

Tak, nadszedł ten dzień. Dzień, na który czekałam i którego wypatrywałam od dłuższego czasu. Australia jest pięknym krajem, warto tu przyjechać, poznać go od kuchni, nawiązać nowe znajomości, a także pozachwycać się cudnymi zakątkami tego kontynentu. Na pewno są osoby, które po dłuższym, bądź krótszym czasie zdążą się zakochać w Australii na tyle, że zrobią wiele aby tu zostać. Ja jednak pomimo egzotyki, która nas otaczała, bardzo tęskniłam za rodziną i przyjaciółmi pozostawionymi w Polsce. Ach…! Gdyby tak można było się teleportować!

Dzisiaj od rana czułam silne podekscytowanie i niepokój, czy wszystko pójdzie pomyślnie. Zaraz po śniadaniu udaliśmy się jeszcze na skromne zakupy. Brakowało nam woreczków, kupiliśmy kapcie do samolotu, kartkę dla Victora i jeszcze kilka niezbędnych drobiazgów. Gdy dotarliśmy do domu zadzwoniła do mnie Sandi, myślałam, że chce się pożegnać po raz ostatni, a zamiast tego usłyszałam, że po nas przyjedzie i zabierze nas na lotnisko. Rety jak fantastycznie! :) Szybko ustaliliśmy godzinę, o której najlepiej byłoby żeby nas odebrała.

Zwarci i gotowi oczekiwaliśmy Sandi o 11.00. Oczywiście nie mogło być inaczej, zjawiła się u nas punktualnie :) Szofer pierwsza klasa ;) Sprawdziliśmy czystość naszego pokoju oraz czy niczego nie zapomnieliśmy. Na stole w kuchni zostawiliśmy klucze do mieszkania Victora oraz kartki z podziękowaniami dla gospodarza i naszych obecnych współlokatorów. Jeszcze ostatnie spojrzenie na wszystko i… zatrzaśnięcie drzwi. No to klamka zapadła, jeżeli coś zostało to trudno! Czas w drogę!

Nasz opustoszały pokój
W samochodzie nie wytrzymałam i podzieliłam się z Sandi swoim podekscytowaniem. Przed nami najdłuższa i najwspanialsza droga, droga do domu.

Na lotnisko dotarliśmy bez problemu. Sandi wysadziła nas pod drzwiami terminalu, a sama pojechała odstawić samochód na parking. Dzięki temu, że ruszyliśmy z dużym zapasem czasowym, spokojnie mogliśmy się odprawić i nawet nie zajęło nam to wiele czasu. Ponieważ było około 12.30 uznaliśmy, że zjemy wczesny lunch. Wybraliśmy jedną z kilku znajdujących się tu kawiarni. Ja i Przemek zdecydowaliśmy się na kanapki, a Sandi skusiła się na swój ulubiony tapas. Kawy podano nam szybko natomiast na posiłki przyszło nam czekać bardzo długo, zwłaszcza Sandi tapas nie chciał wyjść z kuchni. Powoli zaczęłam się niepokoić, że nie zdążymy na odprawę o 14.00. Ostatecznie jedzenie pojawiło się na stole, a z biegiem uzupełniania opustoszałych żołądków robiło nam się coraz przyjemniej. Parę minut przed 14.00 pożegnaliśmy się z Sandi i jak to ja, znowu się rozpłakałam.

Kolejka przy odprawie paszportowej była spora, ale dobra organizacja na lotnisku wpływała na sprawne jej przesuwanie się, więc czym się spostrzegliśmy przyszło nam szeroko uśmiechać się do celnika i wypowiedzieć nasze ulubione „heloł, hała ja!”. Jeszcze tylko jedna formalność, oddanie faktur, za zakup przedmiotów w sklepie bezcłowym. Gdyby fakt ten umknął mojej uwadze wówczas mogłabym mieć niemały problem :)

Niby już po wszystkim, jednak nie do końca, gdyż przed nami wyrosła kolejna kolejka, do sprawdzenia bagażu podręcznego. Mieliśmy jednak farta – czy to nie jest dziwne? Podszedł do nas miły pan i zapytał, czy nie zgodzimy się na kontrolę przeprowadzoną przez uczącego się fachu celnika. W ten oto sposób przeszliśmy z niekrótkiej kolejki do innego stanowiska, i pomimo, iż kontrolowali nas nowicjusze, zaoszczędziliśmy sporo czasu.

Gotowi do lotu
Australia z lotu ptakaBoarding rozpoczął się punktualnie i o 15.00 (6.00 rano czasu polskiego) wzbiliśmy się w niebo „naszym” Boeingiem 747 – 400. Przed nami 8 i ½ godzin lotu. Przemkowi udało się mnie przekonać i skusiłam się na film Moulin Rouge. Chaotyczny początek filmu prawie utwierdził mnie w przekonaniu, że nie dam rady i nie przebrnę przez tę produkcję, do tego zresetował się system multimedialny. Załoga Malaysia Airlines przeprosiła pasażerów za niedogodności i uruchomiła wszystko od początku. Zniecierpliwienie Przemka, a co z tym związane próba wcześniejszego uruchomienia wyświetlacza, spowodowały, że już do końca tego lotu Moja Druga Połowa nie miała możliwości cieszenia się nawet fragmentem jakiegokolwiek filmu :) Gdy Przemek usiłował drzemać, ja kontynuowałam oglądanie Moulin Rouge. Nikomu nie polecam wybierania w samolocie smutnych filmów, a przynajmniej tym, którym ciężko powstrzymać emocje. Siedziałam przy oknie, a łzy same płynęły mi po policzkach. No i gdzie tu się ukryć przed czujnym okiem stewardes?

Australijska ziemia Wracamy Australijska ziemia


Dawno temu :) kiedy jeszcze byliśmy studentami, a Przemek pracował, powtarzał, że w Kuala Lumpur w jednej ze słynnych bliźniaczych wież Petronas Twin Towers całe dwa piętra pełne są programistów piszących „świetne” programy dla firmy. Ach, jak wspaniale byłoby móc je zobaczyć! Niestety, gdy dotarliśmy do stolicy Malezji była 20:30 tutejszego czasu, czyli 14:30 czasu polskiego, do kolejnego lotu mieliśmy 3 h i 20 minut, a dotarcie do wież zajęłoby co najmniej półtorej godziny, a gdzie zwiedzanie i powrót?

Na lotnisku znaleźliśmy wygodne fotele, dzięki czemu daliśmy trochę odpocząć naszym zmęczonym nogom. Chwilę przerwy wykorzystaliśmy również na rozmowę z Polską. Super było „zabrać” w tę podróż rodzinę. Nie mogłam także zapomnieć o moim braciszku i jego pasji kolekcjonowania naszyjników. Miałam takowe z każdego miejsca, w którym byliśmy, wypadało więc znaleźć coś odpowiedniego również w tej części świata. Przemek jak zwykle panował nad sytuacją i znalazł odpowiedni sklep z tego typu drobnostkami. Mała rzecz, a cieszy :)

Na lotnisku w Kuala Lumpur
Pochodziliśmy jeszcze po innych sklepach, aż udaliśmy się pod właściwą bramkę. Czas oczekiwania bardzo mi się dłużył, do tego nie było tu miejsca, aby usiąść, pozostało mi spocząć na posadzce. Startować mieliśmy o 23:50 (17:50 czasu polskiego), ale doszło do drobnego opóźnienia. Czas dalej się dłużył, byłam zbyt zmęczona, aby czytać książkę, czy rozwiązywać sudoku, jak Przemek. Za bramkami było wiele miejsc siedzących tak, że wszyscy oczekujący mogliby spokojnie na nich odpocząć. Gdy tak czekaliśmy, na horyzoncie pojawiło się światełko nadziei. Oto w naszym kierunku nadciągała załoga, która, jak to zazwyczaj bywa, jest odprawiana jako pierwsza, a zatem już niedługo i na nas przyjdzie kolej. I tak też było :) Jak dobrze było usiąść :)

Na lotnisku w Kuala LumpurNaszą rozrywką stało się przyglądanie się małym dzieciom, prawdopodobnie pary z Niemiec. Jeszcze na krótko przed odprawą mieliśmy trochę rozrywki obserwując maleńkich, zadowolonych ludzi, brykających po lotnisku. A teraz ścigając wzrokiem maluchów dowiadywaliśmy się z jak prostych rzeczy można czerpać satysfakcję i radość oraz do czego mogą służyć przedmioty zgromadzone w hali :)

Gdy na tablicy pojawiła się informacja o boarding-u, a dla jej potwierdzenia wiadomość ta dodatkowo rozeszła się z głośników, poczułam jednocześnie ulgę i niepokój. Cieszyłam się, że pozbędziemy się balastu bagażu podręcznego, który trafi tuż nad nasze głowy i że usiądę w nieco wygodniejszym fotelu niż tutejsze krzesła, lecz obawiałam się długości lotu, czyli 12 h i 40 minut. Tym razem nie siedzieliśmy już przy oknie, więc zachwycanie się widokami odpadało. Z uwagi na późną porę oraz zmęczenie, i tak pewnie nie w głowie byłoby mi zerkanie przez nie. Skuliłam się w miarę swoich możliwości na fotelu i usiłowałam spać. Przemek, twardziak, cieszył się z w pełni sprawnego wyświetla i gamy filmów, z której mógł wybierać przez następne ponad 12 godzin.

Lot minął tak: przewracałam się z boku na bok, próbowałam spać, zjadałam pokładowy posiłek, próbowałam spać, zerkałam na Airshow, próbowałam spać, zdrzemnęłam się, obudzono mnie na kolejną przekąskę, itd. Co do tego co porabiał Przemek, no cóż nie wiem, bo próbowałam spać :) Przypuszczam jednak, że też oglądał filmy i może czasem starał się zdrzemnąć.

Wiadomość o przygotowaniu się do lądowania przyjęłam bardzo entuzjastycznie, nie wiem nawet kiedy rozpoczął się 02.04., ale to już nieważne, jesteśmy nad Niemcami i zaraz schodzimy :)

We FarnkfurciePiękne, miękkie lądowanie było naszym pierwszym kontaktem z europejską ziemią od przeszło dwóch lat. Pora była jeszcze wczesna (6.30 czasu niemieckiego i polskiego też :) ), pewnie w domu jeszcze wszyscy spali :) Tymczasem przed nami kolejne godziny oczekiwania, następny lot o 10.50, tym razem już nie Malaysia Airlines lecz Lot Polish Airlines i nie Boeing 747 – 400, ani Boeing 777 – 200/200ER tylko malutki samolot Aerospatiale/Alenia ATR72.

We FarnkfurcieChociaż na frankfurckim lotnisku już byliśmy, to i tak trochę się gubiliśmy. Trochę czasu straciliśmy na kontrolę paszportów i odebranie walizek. Choć bardzo chciało nam się pić i jeść uznaliśmy, że najlepiej będzie jeśli pozbędziemy się dopiero co odzyskanych bagaży, i tu właśnie zaczęliśmy błądzić. Czasami nadmiar informacji może być mylący, a tu co korytarz / co krok to jakiś kierunkowskaz, czy tablica, niektóre nawet ze sprzecznymi informacjami. Na żadnej z tablic nie było naszego lotu, zbyt dużo jeszcze czasu pozostało do niego. Na szczęście Przemkowi udało się ustalić, przy których bramkach odprawa się Lot, więc jeszcze kilka formalności i 40 kg pojechało gdzieś na taśmie w siną dal.

Zamiast teraz znaleźć kawiarnię, postanowiliśmy przebrnąć przez formalności do końca i ruszyliśmy w kierunku naszej bramki. Sprawdzenie bagażu na lotnisku we Frankfurcie było chyba najbardziej dokładne ze wszystkich jakie przeszliśmy. W Przemka plecaku znajdował się stos ładowarek i rozmaitych kabelków, celnik nie mogąc ustalić od czego lub też do czego są te kable, nawet po podwójnym przepuszczeniu plecaka przez skaner, zaprosił Przemka do dokładniejszej kontroli, czyli otwarcia plecaka. U mnie tego problemu nie było spokojnie, więc czekałam, aż Przemek się rozpakuje i ponownie spakuje... trochę czekałam :)

Kierując się do naszej bramki rozglądaliśmy się za kawiarenkami, ale tutaj nie było ich już tyle. Usiedliśmy przy stoliku w pobliżu bramki, zrzuciliśmy nadprogramowo ciężkie plecaki i zostawiając swojego mężczyznę udałam się na poszukiwanie herbaty. Niczego więcej nam nie było potrzeba, bo z Boeing 777 – 200/200ER wynieśliśmy kilka ciasteczek :) a w Malezji, aby wydać ostatnie jednostki monetarne (wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że jednostką monetarną Malezji jest ringgit, który dzieli się na 100 senów), kupiliśmy pyszną czekoladę.

Przed nami jeszcze tylko niespełna 2 h lotu, jeszcze nie jesteśmy w kraju, a polski już otaczał nas zewsząd. Było to dziwne uczucie po przeszło dwóch latach, przez ten okres mieliśmy poczucie swobody rozmowy po polsku, szansa na to, że ktoś nas rozumiał była, ale nie tak duża jak tutaj. No cóż wracamy do kraju, trzeba się przyzwyczaić :)

W końcu usłyszeliśmy wezwanie boardingu. W autobusie, który miał nas zawieźć do samolotu czekaliśmy jeszcze na zagubioną pasażerkę, która na całe szczęście się odnalazła. Jeszcze tylko chwila oczekiwania i ruszyliśmy. W samolocie odnaleźliśmy swoje miejsca i szybko okazało się, że nasze bagaże są nieco za duże. Byliśmy jedynymi osobami z torbami podręcznymi o takich gabarytach i w takich ilościach. Chyba tylko my się przeprowadzaliśmy ;) Przemka plecak nawet nie wchodził do schowka i w gruncie rzeczy nieomal wszystkie nasze rzeczy znalazły się pod fotelami przed nami.

W Aerospatiale/Alenia ATR72
Ekscytacja we mnie narastała. We Frankfurcie niebo było piękne, a w miarę zbliżania się do Polski pojawiało się na nim coraz więcej i więcej chmur. Szkoda, bo liczyłam na możliwość podziwiania naszego kraju z lotu ptaka. Nawiasem mówiąc dziś już raz przelatywaliśmy nad Polską, lecąc z Kuala Lumpur do Frankfurtu, z tym, że była to jej południowa część. Ledwo co się wznieśliśmy a już usłyszeliśmy komunikat o przygotowaniu się do lądowania. No i „touch down” lub jak kto woli „landing”. Podobnie jak we Frankfurcie tak i tu zostaliśmy zabrani przez autobus, jeszcze tylko chwila, czyli odebranie bagażu, no i są. W poczekalni znajdowała się moja siostra, brat i tata. Emocje wzięły górę i łzy same ciekły po twarzy. Pozostało jeszcze zadzwonić do rodziców i siostry Przemka.

Zaraz ruszamy do Polski Nad polskimi chmurami Nad polskimi chmurami


Zapakowaliśmy wszystko do samochodu i o dziwo się zmieściliśmy bez kombinacji i wciskania ich pod siedzenia ;) Byliśmy padnięci, oboje marzyliśmy o prysznicu i łóżku, ale najpierw zostaliśmy zabrani do domu mojej siostry. Mieliśmy poznać jej zwierzęta, które doskonale prezentowały się przez Skype. Ku naszemu zaskoczeniu, zamiast jednego pieska w mieszkaniu były dwa maluchy. Wówczas Hania zapytała mnie, jak myślimy, który piesek jest nasz. Rety jak ja chciałam pieseczka :) Odpowiedz na jej pytanie była prosta, tylko jeden maluch trzymał się blisko Hani, a drugi szalał po całym mieszkaniu. Wniosek prosty, mały szatan jest nasz :)

Przemek i Maja
Wypiliśmy jeszcze herbatkę i ruszyliśmy w dalszą drogę, około 100 km. W międzyczasie dużo rozmawialiśmy z tatą, Hania jechała za nami swoim samochodem, a Piotruś niestety musiał zostać w Poznaniu. Coraz bardziej odczuwaliśmy zmęczenie, super byłoby zwinąć się w kuleczkę, jak nasza Maja i spać, ale zanim to nastąpi trzeba jeszcze pokonać dystans pomiędzy dwoma miastami. W drodze tata poinformował nas, że chciałby zabrać nas jeszcze do restauracji, żebyśmy mieli możliwość poznać Zdzisię.

Oboje byliśmy wykończeni i nie obiad był nam w głowie, pragnęliśmy tylko wziąć prysznic i zakopać się pod kołderką. Pomimo tego uznaliśmy, że nie wypada odmówić. W domu pojawił się jednak problem. Nie mieliśmy ze sobą wyjściowych rzeczy jedynie letnie, paczka, którą wysyłaliśmy w styczniu, miała dotrzeć za kilka dni. Przemkowi było nieco łatwiej, ja zaczęłam kombinować i pomimo, że wyglądałam z lekka śmiesznie, jak na polskie warunki, ale już całkiem modnie po australijsku, w końcu byłam gotowa na restaurację. Po drodze odebraliśmy jeszcze Zdzisię i kilka minut później siedzieliśmy już przy stoliku.

Nadeszła chwila na podjęcie decyzji, które z dań będzie tym pierwszym, wybranym polskim posiłkiem. Ja zdecydowałam się na czerninę i golonkę peklowaną z wody. Przemek wybrał taką samą zupkę a na drugie nie mógł się oprzeć polskiej pysznej kiełbasie z ogórkami kiszonymi. Najsmutniejsze okazało się to, że przez zmęczenie nie mogłam zjeść tej wyśmienitej potrawy. Udało mi się wdusić w siebie zaledwie kilka kęsków. Zauważyłam również, że już nie docierało do mnie co kto mówi.

Na całe szczęście, gdy tylko wszyscy byli najedzeni, albo nie chcieli już jeść, wróciliśmy do domu, do ŁÓŻKA :) Z Przemkiem łyknęliśmy po dwie tabletki melatoniny i udaliśmy się wreszcie w objęcia Morfeusza - śnić o Australii.

Maja Maja


Ja, Maja i Inka - piesek mojej siostry