


Wychodząc z samolotu, już w rękawie poczuliśmy duchotę, ale nie spodziewaliśmy się, że będzie gorzej. Od razu odebraliśmy plecak i ruszyliśmy ku wyjściu. Po przekroczeniu ruchomych drzwi terminalu poczuliśmy ogromną wilgotność powietrza, jak to Przemek stwierdził: „Jakby ktoś okładał nas mokrym mopem”. Ciężko było oddychać i wszystko momentalnie przykleiło się do nas.
Szybko do taksówki!... Niestety wszystkie już odjechały i przyszło nam czekać w kolejce na następne. W między czasie pojawiła się pani proponująca nam skorzystanie z busu, który zabiera więcej osób, ale każdego zostawia w miejscu docelowym. Nie tracąc czasu, uznaliśmy, że jest to satysfakcjonujące rozwiązanie.
Jadąc do Chilli’s Backpackers (naszego hostelu) zauważyłam, że w Darwin kwitnie cała masa moich ulubionych drzew – plumerii. W Sydney dopiero niektóre zaczęły puszczać listki po zimie, a tu plumeria, za plumerią z pięknymi, dużymi kwiatami. W pewnym momencie kierowca zatrzymał bus na jakimś parkingu za jakimś hotelem i powiadomił nas, że to tu. Wysiedliśmy, wyjęliśmy plecaki z bagażnika, po czym kierowca bąknął coś, jak mamy dojść i zaraz zniknął z resztą pasażerów. Tymczasem my mokrzy od potu, zmęczeni i pozostawieni sami sobie, w obcym mieście o 1.00 w nocy próbowaliśmy odnaleźć dach nad głową.
Początkowo ruszyliśmy wzdłuż Mitchell Street, szybko jednak spostrzegliśmy, że zmierzamy w złym kierunku, gdyż numeracja zaczynała maleć od około 49 – my zaś szukamy 69. Zawróciliśmy i w końcu natrafiliśmy na, wydawać by się mogło, zbawienny napis „Chilli’s Backpackers”. W środku było jednak ciemno, ni żywej duszy. Przemek zaczął ciągnąć, a potem szarpać za klamkę, co nie uszło uwadze bramkarza z klubu po przeciwnej stronie ulicy. Od razu do nas podszedł i spytał, czego szukamy – chyba chciał być pomocnym. Otóż jak się okazało, dobijaliśmy się do biura spod numeru 57, a hostel miał był kawałek dalej. Niestety jego tłumaczenie, gdzie jest sam hostel, nie było dla nas zbyt klarowne i wydawało nam się, że nas do końca nie rozumie. W związku z tym zanim znaleźliśmy właściwe wejście minęło jeszcze kilka dobrych minut. Niestety te drzwi również były zamknięte, jednak tym razem udało nam się zlokalizować tylną bramkę – nocne wejście. Oczywiście ona też była zamknięta, ale ponieważ widzieliśmy przez płot żywe istoty, zaczęliśmy krzyczeć – ale nie za głośno :).
Ostatecznie zostaliśmy uratowani przez chudego brodacza zionącego chmielem, który okazał się pracownikiem Youth Shack. Jeszcze tylko formalności i biegiem do pokoju nr 214. Nie wiem, która była dokładnie godzina, przypuszczam, że około 2.00 w nocy, więc od razu padliśmy na łóżko, chcąc, choć trochę odpocząć przed kolejnym dniem. Żeby nie było nam za dobrze, z kranu cały czas kapała woda – co jest ulubioną torturą Przemka. Na szczęście na to znalazła się szybko rada – chusteczki higieniczne. Niestety na drugą niedogodność, powszechną duchotę, już nie dało się nic poradzić, trzeba postarać się jakoś zasnąć, bo rano nikt nas nie będzie pytać o kondycję.
Budzik nastawiony na 4.45! Może, więc pośpimy choć ze dwie, dwie i pół godzinki…
2 komentarze:
Nienawidzę lotu samolotem!
Gyby nie samolot, to do Darwin musielibyśmy jechać pociągiem Ghan przez trzy dni :) a tak zajęło nam to tylko cztery godziny i dziesięć minut :)
Prześlij komentarz