poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Szukając Moby Dick'a

Miniony poniedziałek upłynął nam pod znakiem dobrej zabawy. Jedyny minus jakiego jestem w stanie się doszukać to wczesne wstanie z łóżka, poza tym wszystko było super :)

Dlaczego było tak fantastycznie? Ponieważ wybraliśmy się w krótki rejs na oglądanie waleni w naturze, czyli "Whale watching cruise". Nie byliśmy pewni, czy taka kilkugodzinna wycieczka na ocean, zamiast oczekiwanych atrakcji nie dostarczy nam przypadkiem nudności spowodowanych chorobą morską. Ponieważ jesteśmy zapobiegliwi, więc postąpiliśmy zgodnie z powiedzeniem "lepiej dmuchać na zimne" i idąc spacerem w stronę Darling Harbour ssaliśmy tabletki "Kwells - travel sickness prevention". Na miejscu nie widzieliśmy nigdzie statku, którym mieliśmy płynąć. W porcie stała tylko niewielka motorówka, przeznaczona do ekspresowego oglądania waleni. Od razu powiedziałam Przemkowi, że „ja tym nie płynę” :)

Spokojnie z naszym boarding pass-em udaliśmy się w miejsce, w którym około tygodnia wcześniej nabyliśmy bilety. Okazało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i nasz katamaran powinien pojawić się w porcie za kilka minut. Ponieważ wybraliśmy się na rejs poranny, więc na pokładzie nie było zbyt wielu osób. Pogoda była ładna tylko trochę wiało. Wypłynęliśmy 5 mil w głąb oceanu, gdyż dzień wcześniej widziane były tam humbaki. Kręciliśmy się powolutku w miejscu, gdy w między czasie pojawiły się delfiny. W momencie, gdy próbowałam ustrzelić jakiegoś, komuś z załogi wydawało się, że w oddali dostrzegł pożądanego ssaka i jak dodaliśmy gazu... Niestety był to fałszywy alarm, a jedynie udało nam się zostawić gdzieś daleko w tyle delfinki.

Pomimo, że w czasie tego rejsu już nic nie widzieliśmy bawiłam się tą wyprawą na całego. Podobały mi się fale i to jak bujają statkiem, podobało mi się czerpanie satysfakcji z ogromu oceanu i szumu wiatru. Niestety, gdy zaczęliśmy płynąć w stronę lądu zerwał się potężny wiatr. Trzeba było trzymać czapkę, okulary, aparat fotograficzny no i siebie samego, co było najtrudniejsze. Byliśmy dzielni i staliśmy tak na pokładzie, w hulającym wietrze przez długi czas, aż zimno nas zmogło i walcząc z podskakującym podłożem zeszliśmy pod pokład. Wracając do portu załoga przepraszała nas, za to, że nie udało nam się zobaczyć obiecanego walenia. Oferowano ponowny rejs w dowolnie przez siebie wybranym terminie. Ponieważ bardzo się nam podobało, pomimo drobnej porażki, postanowiliśmy nie opuszczać statku i popłynąć jeszcze tego samego dnia na kolejną wyprawę. I tak też uczyniliśmy.

Tym razem załoga się zmieniła, ale zanim do tego doszło zdążyli przekazać sobie informację, gdzie nie ma waleni :) Za drugim razem wypłynęliśmy zdecydowanie dalej od brzegu, a gdy pojawiły się delfiny nie uciekaliśmy im. Oprócz naszego statku jeszcze dwa inne poszukiwały waleni w tym samym czasie, więc nasza załoga była z nimi w kontakcie. Ja i Przemek zajęliśmy dokładnie te same strategiczne pozycje na pokładzie, koło radaru i zachwycaliśmy się licznymi delfinami. Wiatr nie był już tak silny jak rano, ale fale nadal mocno huśtały naszym katamaranem. Osoby, które stały na przedzie, krzyczały, chyba z zachwytu, gdy fale uderzały o statek i moczyły co niektórych odważnych.

Kiedy już byliśmy przekonani, że i ten rejs skończy się niepowodzeniem, dostaliśmy cynk od innego statku. Zmieniliśmy kurs i wypatrywaliśmy. Aż nagle, w oddali, fontanna! I znowu zmiana kursu, i trafiony. Widok zapierający dech w piersiach! Przez jakiś czas płynął tuż przy naszym statku pod powierzchnią wody, by na chwilę się wynurzyć i tak już do końca rejsu śledziliśmy walenia wraz z innymi statkami.

Razem z Przemkiem byliśmy tak zauroczeni humbakiem, że całkowicie zbagatelizowaliśmy sobie informację dobywającą się z głośnika, aby zająć miejsca. Zrozumieliśmy co się dzieje, dopiero, gdy ledwo co byliśmy w stanie utrzymać się na nogach. Statek płynął, chyba, maksymalną prędkością w kierunku portu. Na czworaka przy barierce doszliśmy do schodów i jakoś udało się dotrzeć na niższy pokład. Widziałam, że podczas tego rejsu sporo osób miało problemy z chorobą morską. Przyznaję, że bujało bardzo mocno, ale ani ja, ani Przemek nie czuliśmy się źle. Być może jesteśmy odporni, a być może to zasługa wcześniej zażytych tabletek, w każdym bądź razie na statku spędziliśmy około 7 godzin bez przerwy. Niestety, jako że, większą część czasu przebywaliśmy na wietrze, zaraz po powrocie do domu należała się nam dawka aspiryny, witaminy C, ciepły prysznic i gorąca herbatka. Póki co mamy się dobrze, a wrażenia wciąż są w nas jak żywe.

Osoby zainteresowane taką atrakcją powinny mieć na uwadze, że w okolicach Sydney migracja wielorybów jest obserwowana od maja do listopada każdego roku.



2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Podziwiam za wytrwałość! To już jesteście wilkami morskimi? ;)

Urszula pisze...

Chyba jeszcze nie, ale może w przyszłości przyjdzie nam popłynąć w nieco dłuższy rejs :)

Prześlij komentarz