czwartek, 9 lipca 2009

Bushwalk

Wielbicieli leśnych eskapad pragnę przestrzec, że australijski bushwalk, to nie przechadzka w tym samym stylu do jakiej przywykliśmy w Polsce.

Na pierwszy bushwalk zostaliśmy zaproszeni na początku marca, temperatura w cieniu wynosiła wówczas 27 stopni. Oboje mieliśmy spodenki za kolano, czapki na głowę, okulary przeciwsłoneczne oraz po butelce wody. Nie wyobrażam sobie marszu bez tego podstawowego ekwipunku.

Na początku zostaliśmy zabrani na taras widokowy. Z góry mogliśmy podziwiać miejsce, w którym wkrótce mieliśmy się znaleźć. Rozległy zielony teren, z wodą płynącą w zatoce wywarł na nas niesamowite wrażenie. W tym czarującym miejscu dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy, między innymi, że woda, którą obserwowaliśmy łączy się z oceanem i trzeba uważać, aby ze spaceru wrócić o odpowiedniej porze. Niedoświadczony wędrowiec może natrafić bowiem na przypływ i zostanie wówczas uwięziony, albo będzie musiał szukać najbliższego przejścia, co może okazać się bardzo trudne i czasochłonne.

Gdy skończyliśmy podziwianie okolic Berowra (dzielnica Sydney), udaliśmy się do bushu. Początkowo wszystko wydawało się dość tradycyjne, oczywiście nie mam na myśli przyrody. Ścieżka była szeroka, a spacer zapowiadał się komfortowo. Zachwycaliśmy się odmienną roślinnością, między innymi dużą ilością eukaliptusów, ich opalonymi pniami, a także wylinkami cykad i pojawiającymi się na drzewach ptakami.

Jak wiadomo „im głębiej w las, tym więcej drzew”, w tym przypadku okazało się, że im głębiej w bush, tym węższa ścieżka, aż doszło do tego, że nie byliśmy w stanie wskazać, gdzie jest właściwy szlak. Na całe szczęście był z nami doświadczony przewodnik, wielbiciel bushwalk, który zdradził nam sekret tubylców. Otóż w naszym przypadku należało szukać folii na drzewach (widać je na niektórych zdjęciach załączonych przeze mnie) lub w dość nietypowy sposób poukładanych kamieni. Czułam się dość dziwnie, gdy tak szliśmy i co jakiś czas szukaliśmy kolejnego znaku, aby wrócić na szlak. Jako, że nie byliśmy na to przygotowani zaczęliśmy odczuwać pewien dyskomfort tego spaceru – tnące trawy i krzaki. Oprócz dróżki, która zniknęła i prędko miała się nie pojawić, cały czas schodziliśmy w dół, aż do poziomu wody, którą wcześniej obserwowaliśmy z góry, po to tylko, aby za chwilę wspinać się po kamieniach. Osobiście uwielbiam wszelką rozrywkę związaną z wysiłkiem fizycznym i przyrodą, zatem na wspinaczkę narzekać nie mogę, to co jednak stanowiło dla mnie problem, to ich wielkość. Wdrapywanie się na nie było niełatwe, w związku z tym zdarzało mi się pozostawać w tyle za panami, ale potem szybko nadrabiałam zaległości. Kolejna trudność , to nadmiar suchych liści, trzeba zachować szczególną ostrożność, aby się na nich nie poślizgnąć.

Ten długi i wyczerpujący spacer wspominam bardzo miło. Gdy wróciliśmy do domu naszych znajomych, mieliśmy okazję obejrzeć zdjęcia ogromnych drzew jakie występują w stanie Victoria. Teraz wiemy, że nasz bushwalk to dopiero początek dużo większej przygody.

Przed kolejną wyprawą postanowiliśmy lepiej zabezpieczyć nogi przed tnącymi trawami. Ponieważ bushwalk w Australii jest bardzo popularny, w związku z tym można tu nabyć bez problemu specjalistyczny sprzęt i odzież. Udaliśmy się więc do sklepu po getry. Ku naszemu zdziwieniu produkt, który został nam zaproponowany przez sprzedawczynię, w ogóle nie przypominał typowych bawełnianych getrów o jakich myśleliśmy. Były to profesjonalne, wodoodporne ochraniacze na nogi, zdecydowanie nie na takie wycieczki.

Chętnych do wypróbowania swoich sił oczywiście do takiego marszu jak najbardziej zachęcam. Polecam przebywającym w okolicach Sydney przechadzkę szlakiem Great North Walk, jest to trasa na kilka dni więc na pewno będą was bolały nogi i nie będziecie narzekać na brak wrażeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz