sobota, 7 listopada 2009

Melbourne Cup

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Melbourne Cup byłam przekonana, że to święto, kolejny dzień wolny od pracy w Australii. Podzieliłam się tą wiadomością, którą przekazano mi kilka godzin wcześniej, z mężem, ale on zapewniał mnie, że jego kalendarz pracy na miesiąc listopad nie przewiduje żadnych uroczystości. Dwa dni później ponownie usłyszałam o Melbourne Cup, tym razem byłam już bardziej uważna, chłonęłam każde słowo dotyczące tego wyjątkowego dnia.

Czym zatem jest Melbourne Cup…? To najbardziej znany australijski wtorek - zawsze pierwszy listopadowy. Tego właśnie dnia odbywa się wyścig konny, największy na świecie. Od różnych osób słyszałam, że na te parę minut w całej Australii zamiera życie i każdy śledzi przebieg konnych rozgrywek. Nie otrzymasz w tym czasie drinka w barze, nikt nie odbierze Twojego telefonu, ani nie udzieli informacji. W Sydney, w zależności od tego w jakiej firmie się pracuje, ma się w tym dniu wolne, lub specjalne przyjęcie z lampką szampana i dużym ekranem, lub po prostu kilkuminutową przerwę na śledzenie przebiegu wyścigu. Natomiast w Melbourne, w którym impreza się odbywa, dzień ten od 1977 roku został uznany za święto.

Wkrótce, wraz z Przemkiem, zostaliśmy zaproszeni na tę uroczystość, tym samym mieliśmy przekonać się o wyjątkowości atmosfery panującej w tym dniu. W tym momencie rozpoczął się dla mnie zwykły kobiecy dylemat… w co się ubrać? Nie jest to bowiem wyścig, na którym można pojawić się w dresie z basebollówką na głowie, którą od czasu do czasu w chwilach większych emocji kibice wymachują pokrzykując. Melbourne Cup to także fashions and race culture, panowie zobowiązani są do noszenia garniturów i krawatów, a panie obowiązuje kapelusz. W tym właśnie okresie znajdziecie w Australii ogrom wspaniałych kapeluszy, do wyboru do koloru. Uwierzcie mi, że naprawdę trudno się na jakiś zdecydować, chciałoby się mieć je wszystkie i aż żal serce ściska, że tak mało jest okazji, aby móc się w nich zaprezentować. Ponieważ przyjeżdżając do Sydney byliśmy ograniczeni limitem bagażowym na 20 kg, zabraliśmy ze sobą jedynie najważniejsze rzeczy. W związku z czym pilnie śledziłam prognozy pogody, aby w miarę możliwości przyszykować sobie odpowiedni strój i dostosować do niego kapelusik - obecnie moja mała pamiątka z Melbourne Cup.

Na dzień przed wyścigiem zostało powierzone mi bardzo ważne zadanie – obstawianie. Zostałam poinformowana, że aby to uczynić należy się udać się do Totalizator Agency Board w skrócie TAB i zadaną stawkę postawić na odpowiednie konie. W tym dniu w TAB zastałam znaczną liczbę osób z kuponami w rękach, gaworzących i zastanawiających się kto jest najlepszym kandydatem do zwycięstwa. Poczułam się ogromnie zagubiona. Nigdy w Polsce nie byłam u bukmachera, a teraz ten pierwszy raz przyszło mi przejść w Australii. Na początku przez niedługą chwilę obserwowałam ludzi, potem obejrzałam losy, aż w końcu stwierdziłam, że najlepszym rozwiązaniem będzie postąpić w myśl „zasady koniec języka za przewodnika”. Tak jak Wam wcześniej wspominałam Australijczycy są bardzo sympatyczni i skorzy do pomocy i tym razem się na nich nie zawiodłam. Z niewielką pomocą obstawiłam i mogę powiedzieć, że jestem światową kobietą ;) Dla zainteresowanych załączam kupon „Melbourne Cup Win & Place”. Jeżeli wydaje Wam się, że dany koń wygra zakreślacie w pozycji Win krzyżykiem jaką kwotę obstawiacie, jeżeli uważacie, że zajmie miejsce medalowe wybieracie opcję Place, na przykład jak na zdjęciu „$20 on place”. Natomiast na dole kuponu, czyli „Selection” podajecie numer konia, czyli jak na przykładzie „10” i to cała filozofia. Proste nieprawdaż? :)

Jeśli chodzi o mnie i o Przemka, no cóż ponieważ nie znaliśmy się na koniach biorących udział w wyścigu, postanowiliśmy zaczekać do wielkiego wtorku i licząc na fart zagrać w szczęśliwy traf.

Trzeci listopada przywitał nas pełnym słońcem na niebie i 37 stopniami w cieniu. Na całe szczęście lokal, do którego zmierzaliśmy był klimatyzowany. Tak, tak – lokal. Otóż w dniu wielkiego wyścigu również w Sydney odbywają się mniej znaczące wyścigi konne, ale wiele restauracji organizuje dla swoich klientów rozrywki pod dachem i na takie właśnie przyjęcie udaliśmy się wraz z Przemkiem. Restauracja znajdowała się przy porcie jachtowym, widok za oknem był więc bardzo przyjemny. Na jednej ze ścian wisiał ekran, na którym już można było śledzić przebieg wcześniejszych wyścigów. Na zbierających się gości czekała zakąska – świeża bułeczka z masełkiem i kelnerka z trunkami. Gdy tylko zajęliśmy swoje miejsca udaliśmy się po losy, trafił nam się koń numer 6 „Roman Emperor” i dwukrotnie numer 15 „Warringah”. Z nadzieją na wygraną wróciliśmy do naszego stolika, by zgłodniały żołądek zaspokoić na początek pieczywem. Po bułeczce pojawiło się danie składające się z paru plasterków łososia, czegoś ni to babeczka, ni tost i odrobina jogurtu naturalnego. Oczywiście osoby zbyt zajęte rozmową, które nie dokończyły swojej chlebkowej przekąski, jak Przemek, już jej więcej nie zobaczyły. Bułeczka zniknęła zanim zdążyło się zauważyć kiedy. Główne danie to wołowina, bardzo krwista z prawie niezauważalnymi warzywami w sosie chrzanowym. Przy takich właśnie daniach, oczywiście podawanych w odpowiednich odstępach, mijał nam czas na pogaduszkach z nowo poznanymi znajomymi. Czym się spostrzegliśmy, już była godzina trzecia i prezentacja koni, a potem sygnał startu dwie minuty i po wszystkim. Rzeczywiście wszyscy w restauracji oczy mięli zwrócone w jednym kierunku. Na początku prowadził koń numer 15 (trwało to może 90% wyścigu), po to by na końcu wmieszać się w tłum koni w środku. W tym roku koń numer 21 „Shocking” zajął miejsce pierwsze, potem 8 „Crime Scene” i 5 „Mourilyan”. Niestety byliśmy tak blisko i tak daleko jednocześnie :) ale w końcu liczy się zabawa i wspomnienia. Przy naszym stoliku nikomu nie udało się wygrać. Wszyscy, więc mieliśmy nadzieję, że może loteria zorganizowana przez restaurację zrekompensuje nam choć częściowo smak porażki. Wcześniej można było za niedużą kwotę kupić losy i przy odrobinie szczęścia wygrać szampana, czekoladki itp.. Numery za które trzymaliśmy kciuki to 909641 i 909642, ale niestety i tym razem nam się nie powiodło. No cóż może następnym razem :)


Wracaliśmy do domu zmęczeni, ale również zadowoleni …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz