wtorek, 16 lutego 2010

Dwie głowy...

Dla tych którzy podobnie jak ja i Przemek polubili pałanki załączam dziś kilka zdjęć wykonanych 11.02.2010. Jak co wieczór poszłam zanieść małe co nieco naszym ulubienicom, lecz tym razem, gdy podawałam Anabel kawałek jabłuszka, spojrzały na mnie dwie głowy :D



środa, 3 lutego 2010

Kilka słów o naszych Dziewczynach :)

Już dawno chcieliśmy się podzielić z Wami wrażeniami, jakie dostarczają nam nasze ulubienice – pałanki.


Pierwszy raz trafiłam na to zwierzątko, krótko po naszym przybyciu do Sydney. Idąc na zakupy usłyszałam dość nietypowo hałasujące ptaki. Tak głośny skrzek, pisk, nie mógł nie zwrócić mojej uwagi. Od razu zaczęłam uważniej się przyglądać drzewu, które wydawałoby się strasznie denerwowało ptaki. Po chwili zauważyłam przyczynę całego ambarasu – po pniu skradało się włochate zwierzątko. Powoli schodziło ono ku dołowi, ponieważ skrzydlate stworzenia nie przestawały na nie krzyczeć i nacierać. Widok ten całkowicie mnie zamurował, natychmiast przestałam się ruszać, aby nie spłoszyć żyjątka i dzięki temu mieć szansę na dokładniejsze przyjrzenie się jemu. Mały był już prawie przy ziemi, gdy spostrzegł, że jest obserwowany i zrobił dokładnie to, co ja znieruchomiał. Chwilę tak trwaliśmy w bezruchu, gdy podjęłam decyzję, że warto by było uwiecznić je na zdjęciu. Ponieważ nie byłam zbyt daleko od domu, chwyciłam za telefon i usiłowałam skontaktować się z Przemkiem. O odejściu z miejsca spotkania nie było mowy, gdybym się na to zdecydowała niezidentyfikowanego wówczas osobnika na pewno już by nie było, dlatego w tej sytuacji Przemek był jedynym wyjściem. Niestety długo nie odbierał i zanim nawiązałam z nim kontakt maleństwo najwyraźniej uznało, że najwyższa pora powoli zacząć się wycofywać. Przemek oczywiście zdążył dotrzeć i zrobić kilka fotek, ale niestety zwierzak był już wówczas z powrotem w koronie drzewa, toteż przysłaniały go nieco liście. Wystarczyło mi to jednak by później szperając w Internecie odnaleźć owo żyjątko i dowiedzieć się, że tego dnia spotkałam pałankę.


Kolejne pałanki, które widywaliśmy, mijały nas wysoko na przewodach w porach wieczorowych, lub buszowały w oddali, wśród gałązek drzew. Dopiero, kiedy pewnego wieczoru przechadzaliśmy się po ogrodzie przekonaliśmy się, że i u nas ich nie brak. Od tego momentu zaczęliśmy częściej wychodzić nocą na tyły naszego domku i obserwować ich zachowanie. W tym okresie dokarmiałam już od dłuższego czasu ptaki w karmniku na ogrodzie i czasami zdarzało mi się przesadzić z ilością płatków owsianych, które później pod wieczór pozostawały niezjedzone. To Przemek jako pierwszy zaobserwował pewnego wieczoru, że pałanka siedzi w karmniku, a dokładniej w talerzu przymocowanym do metalowej rurki przeznaczonym dla skrzydlatych stworzeń. Wówczas chyba po raz pierwszy zaświtał nam pomysł, aby zacząć zostawiać jakieś owoce dla pałanek. Najpierw obserwowaliśmy je z okna kuchni, patrzyliśmy jak ich kitki zwisają z talerza, a jego zawartość znika w pyszczkach tych istotek. Nie minęło jednak dużo czasu, gdy Przemek po raz pierwszy podał futrzanemu zwierzakowi kawałek jabłuszka nadzianego uprzednio na patyk. Tak to zaskoczyliśmy i karmiliśmy je owocami nabitymi na patki, aż do dnia, gdy i tu znowu Przemek, poczęstował pałankę bananem tym razem prosto z ręki. Oczywiście nie wszystkie pałanki są tak odważne, niektóre bały się nawet wziąć kawałek kusząco pachnącego owocu, który podawany im był na bardzo długim, bo około dwumetrowym patyku. Trzęsły im się łapki i nierzadko zdarzało się, że „śniadanko” upadało im od razu na ziemię. Jednakże z każdym wieczorem małe przekonywały się do nas, a my natomiast rozmawialiśmy głośno, by przyzwyczaiły się do naszych głosów i kojarzyły je sobie jedynie z dobrymi rzeczami. Obecnie przychodzą do nas systematycznie trzy maluchy, które nazywamy Anabel. Dlaczego tak? A no, ponieważ najodważniejszą pałanką była, jak sądziliśmy, jedna tłuściutka osobniczka, której nadaliśmy takie imię. Jednakże, jak to czasem bywa, pewnego wieczoru okazało się, że są dwie takie niczego sobie panienki i tu oniemieliśmy, nie potrafiliśmy wskazać, która z nich to Anabel, tak więc obie otrzymały to imię. Ale nie dosyć tego, jest i trzecia z przygryzionym lewym uszkiem.



Jakie one są? Wspaniałe, wystarczy zawołać, a od razu przychodzą. Liczy się jedzenie. Nie ważne, że czasami jakiś paparazzi świeci fleszem po oczach, czy też ktoś wygłupia się przy „talerzowej stołówce”. Ważny jest banan, jabłuszko, czy też inny przysmak. Warto się poświęcić, wisieć na ogonie i wyciągać łapki, aby dostać małe co nieco. Nasze Dziewczyny, jak zwykliśmy je nazywać, cały czas nas zaskakują. Ostatnio zauważyliśmy jedną z nich w bardzo wysokim jałowcu, chwiejącym się we wszystkie strony. Najwyraźniej dla naszej ulubienicy nie miało to znaczenia.


Kiedy musimy uważać? A no, gdy zdarzy się, że jedna z nich dostanie na przykład banana, a druga jeszcze nie, a znajduje się dość blisko tej pierwszej szczęściary. W takiej sytuacji pałanki gotowe są ze sobą walczyć i bywa, że spadają z drzewa. Dlatego nie chcąc mieć żadnej z nich na głowie w takich sytuacjach odsuwamy się na bezpieczną odległość, albo szybko staramy się dokarmić tę zazdrosną. Pałanki, o których do tej pory pisałam o głównie pałanki kuzu.

Nie tak dawno temu mieliśmy jednak małą przygodę z niewielkim Luckym – pałanką wędrowną. Mały Lucky próbował usilnie dostać się na palmę, którą prawdopodobnie zamieszkiwał. Niestety jego usiłowania spełzły na niczym, miał jeszcze za małe pazurki, żeby wspiąć się po wysokim drzewie. Najpierw postanowiliśmy, że będziemy go obserwować i ewentualnie będziemy reagować, aby nic mu się nie stało. Oczywiście ptaki od razu wypatrzyły szkraba i nie pozwoliły, by bezpiecznie ukrył się w koronie eukaliptusa. Na domiar złego, biedaczysko przez cały czas rozpaczliwie popiskiwało, przez co dodatkowo zwracało na siebie uwagę. W końcu, gdy zaczęło się ściemniać zarówno z powodu zbliżającej się nocy jak i nadchodzącej burzy, podjęliśmy ostateczną decyzję o wkroczeniu do akcji. Natychmiast wzięliśmy malucha do domu, gdzie w specjalnie przygotowanym pudełku wypełnionym chusteczkami higienicznymi zaszył się w jednym z jego kątów. W tym czasie Przemek zadzwonił do RSPCA (Royal Society for the Prevention of Cruelty to Animals), gdzie z kolei otrzymał namiary na ochotniczą organizację pomagającą zwierzakom, która ma wolontariuszy w naszej dzielnicy. Po dwóch godzinach około 22.00 przyjechał Peter z odsieczą. Jak się okazało, spodziewał się on dużo mniejszej pałanki (mimo to przyjechał z klatką jak na całkiem sporego psa ;) ). Po dokładnym obejrzeniu Lucky'ego Peter stwierdził, że mały jest cały zdrów i normalnie przez kolejne dwa, czy trzy tygodnie powinien być przy mamie, po czym z pewnością zostałby bezwzględnie wyrzucony z gniazda, jako dodatkowa konkurencja. Jednak w zaistniałej sytuacji mieliśmy dwie możliwości: po pierwsze, Peter przekazałby Lucky'ego innemu wolontariuszowi, który zająłby się malcem przez ten czas, po czym pałanka zostałaby z powrotem wypuszczona na wolność, albo drugą opcją było pozostawienie Lucky'ego pod palmą w nadziei, że jego mama pod osłoną nocy przyjdzie po niego i sama się nim zajmie. Osobiście najchętniej sama zajęłabym się Lucky'im przez te dwa tygodnie, jednak zdawałam sobie sprawę, że miejsce dzikiego zwierzątka jest w jego naturalnym środowisku, a nie w kartoniku, więc z bólem serca przystałam na drugą opcję i pod palmą zostawiliśmy otwarte pudełko.


Chwilę po tym jak Peter wyjął Lucky'ego z pudełka by jeszcze raz go dokładnie obejrzeć, czy nie ma jakiegoś złamania, malec nie oglądając się na nikogo dał nura na plecy Petera, z których zeskoczył na ziemię a następnie zaszył się w ciemnościach – tak to właśnie zaczęło się „dorosłe życie” naszego małego znajdy.

Tej nocy jednak cały czas nasłuchiwałam, czy nie usłyszę jakiś pisków. Baliśmy się o niego, gdyż nasz ogród chętnie oprócz pałanek odwiedzają również sowy, dla których Lucky byłby idealnym daniem na obiad. Na całe szczęście Przemek widział go kilka dni później, gdy malec przedzierał się pomiędzy gałązkami jałowca na tyłach ogrodu...

Co nas w nich urzeka? Chyba wszystko, ale głównie głośne mlaskanie :)





Powerhouse Museum

Z rozpoczęciem nowego roku trochę nam się w domu zasiedziało. Zawsze mieliśmy jakąś (głównie pogodową) wymówkę, by pozostać w czterech ścianach. Pierwszy tydzień stycznia był deszczowy, a potem powróciły letnie upały, w tym takie powyżej 40˚C (nie do zniesienia). W końcu jednak przerwaliśmy tę złą passę, a właściwie Przemek, bowiem ja byłam przekonana, że kolejny styczniowy weekend minie nam przed telewizorem lub na zakupach. 24.01. miesiąc po Bożym Narodzeniu wybraliśmy się do Powerhouse Museum. Informację o tym miejscu znalazłam na czyimś blogu i uznałam, że warto wpisać je na naszą listę... Opłacało się, gdyż zabawa była przednia.


Powerhouse Museum znajduje się niedaleko Darling Harbour, nie ma więc problemu z trafieniem do celu, tym bardziej, że w odnalezieniu drogi pomogą Wam tablice informacyjne. Za sam wstęp nie zapłaciliśmy zbyt wiele: $10 za osobę dorosłą i $5 dolarów za dziecko (mam na myśli Przemka z jego legitymacją studencką), reszta okazała się bezcenna. Samo muzeum jest dość duże, składa się z czterech pięter, warto więc zabrać ze sobą mapkę, którą znajdziemy przy kasach. Dzięki niej wiedzieliśmy co jeszcze przed nami i gdzie się kierować, aby niczego nie pominąć.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od poziomu 3, na którym zapoznaliśmy się ze sztuką nowoczesną. Ta tematyka, akurat nie jest w granicach mojego zainteresowania, dla tych jednak, których ona ciekawi, załączam kilka zdjęć.


Nieco lepiej zaczęło się robić, gdy przeszliśmy do epoki pary. I tu na samym początku „przywitał” nas silnik parowy Boulton’a i Watt’a. Za silnikiem znajdowały się schody, po których można było wdrapać się do wysokości poszczególnych poziomów silnika i nieco bliżej przyjrzeć się jego konstrukcji. Z góry można było także podziwiać pociąg, któremu później lepiej się przyjrzeliśmy zaglądając do przedziałów odpowiednich klas.


Jednak jedną z ekspozycji, która szczególnie nam się podobała była przestrzeń kosmiczna. Możliwość podziwiania Łunochodu, czy przebywania w laboratorium zerowego ciążenia (po którym bardzo kręciło nam się w głowach) oraz cała masa innych atrakcji związanych z przestrzenią kosmiczną sprawiły, że byliśmy pod wielkim wrażeniem, a to dopiero był początek. Dalej, kierując się w stronę transportu o mało nie zostaliśmy stratowani przez osobnika sięgającego nieco ponad udo, krzyczącego z podekscytowania, że coś jest ekstra. Uniknąwszy rozdeptania przez podążających za krzykaczem kompanów, zachowując bezpieczną odległość również udaliśmy się we „wskazanym kierunku”. Otóż mali widzowie zostali wciągnięci przez lokomotywę parową, do której mogli wejść i co więcej jako prawdziwi maszyniści mogli manipulować rozmaitymi przyciskami i dźwigniami. To jest to! :) Gdy tylko udało mi się przekonać mojego kompana, że jest już za duży na maszynistę i nie ma dla niego miejsca w lokomotywie, oddaliśmy się podziwianiu przepięknych karoc.

W dziale recyklingu Przemek starał się rozgryźć funkcjonowanie nowoczesnych łazienek, ostrzegając mnie abym nie zmokła pod prysznicem, z pod którego usiłowałam ująć w kadrze całą toaletę. Ta ekspozycja napawała nas nadzieją, że jeszcze jest szansa na uratowanie naszej planety. W dalszej drodze czekały na nas także: cyberworlds (gdzie można było między innymi postarać się zrozumieć kod ASCII, czy też zobaczyć Enigmę), instrumenty muzyczne, inspiracje i jeden z ciekawszych – eksperymenty.

To właśnie w sekcji eksperymentów spędziliśmy najwięcej czasu, dlatego że praktycznie wszystko można było dotknąć i spróbować przeprowadzić samemu nieskomplikowane doświadczenia fizyczne i chemiczne. Świetny sposób na naukę, przez zabawę i dużą ilość śmiechu. Niestety część spośród przygotowanych atrakcji nie działa, gdyż najwyraźniej zbyt wielu zwiedzających nie przykładało wagi do instrukcji, lecz bezmyślnie naciskało przypadkowe przyciski.




Powerhouse Museum to dobra rozrywka dla całej rodziny na każdy dzień, zarówno deszczowy jak i gorący (dzięki klimatyzacji ;) ), a spędzicie w nim na pewno kilka niezapomnianych godzin.