poniedziałek, 5 lipca 2010

Wyborczy relaks

20 czerwca wybraliśmy się z Przemkiem, jak przystało na wzorowych obywateli, na I turę wyborów prezydenckich. Stosownie wcześniej zarejestrowaliśmy się przez Internet na stronie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Formularz zgłoszeniowy był bardzo prosty, należało wypełnić, zaledwie 13 rubryk z podstawowymi informacjami typu imiona, nazwisko, numer paszportu itp. Oczywiście za lokal wyborczy wybraliśmy Konsulat w Sydney mieszczący się na: 10 Trelawney Street, Woollahra, NSW 2025.
http://www.sydney.polemb.net/


Tego dnia Przemek postanowił, że kupimy bilety z Redfern do Bondi Junction. Naszą stacją docelową było jednak Edgecliff, w pobliżu którego usytuowana jest placówka dyplomatyczna. Idąc w stronę konsulatu ulicą Ocean St., już słychać było głośno rozmawiających Polaków, zmierzających w obu kierunkach. U celu nie napotkaliśmy żadnych przeszkód, bez problemu odnaleziono nasze nazwiska na liście i wydano nam karty do głosowania. W między czasie w kolejce pojawili się następni chętni. Bardzo nas zaskoczyło pytanie jednej z pań, o to jak skomplikowane są to wybory, czy należy zakreślić kandydata, czy postawić przy nazwisku „ptaszka” itp. Nie okazując, że zwróciliśmy uwagę na zabawne dla nas pytanie, udaliśmy się z kartką za parawan, gdzie wypełniliśmy obywatelski obowiązek. Wychodząc słyszałam jeszcze, jak ktoś rozmawiał z komisją na temat wyborów po angielsku, co bardzo mnie zbulwersowało! Jak można wybierać prezydenta Polski i nie korzystać z języka narodowego?! Przecież udając się do konsulatu w takim dniu, pokazujemy, że nieobce są nam losy naszego kraju. Mówienie po angielsku na terenie należącym do Polski i wybieranie jednocześnie polskiego prezydenta jest w moim odczuciu po prostu żenujące. Ponad to na Trelawney Street było mnóstwo osób starszych. Nie sądzę, aby większość z nich wiązała swoje plany na przyszłość z Polską. Dlaczego więc oddają swój głos??? Przebywając wiele lat poza krajem, nawet, gdy czyta się wiadomości w Internecie lub ogląda choćby „Fakty”, czy „Wiadomości”, nigdy nie będzie się w stanie ocenić właściwie sytuacji politycznej naszego kraju, dopóki się w nim nie przebywa, nie mieszka. Gdy tylko Przemek skończy swą pracę doktorską, planujemy wrócić do Polski i przykro nam, że ktoś, pamiętający Polskę jeszcze sprzed wielu lat, za nas decyduje o naszej przyszłości.


Aby rozładować emocje, Przemek zaproponował spacer do Bondi Junction, w końcu mięliśmy bilety i trzeba je było wykorzystać. Dzień był malowniczy, a taka przechadzka była nam obojgu bardzo potrzebna.


Trasa naszej wycieczki na Bondi na większej mapie.

Następnego dnia, gdy już wiedzieliśmy, że konieczna będzie dogrywka z drżeniem serca wyczekiwaliśmy II tury.

W niedzielę 4 lipca zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku stacji. Naszym celem było, jak przed dwoma tygodniami, Edgecliff. Tym razem jednak wysiedliśmy w Town Hall skąd dalej jechaliśmy w towarzystwie Bolka i Jowity, bardzo miłych i rozrywkowych osób :)
Po wzorowo wypełnionym obywatelskim obowiązku można było skupić się na drobnych przyjemnościach. Ponieważ był to pierwszy lipcowy weekend, więc we wszystkich stolicach australijskich stanów i większości głównych ośrodków Australii odbywały się uroczystości na cześć rezerwistów. W Sydney, a dokładniej w Sydney Domain o 10:30 rozpoczęło się coś na styl parady-defilady. Tego dnia gościem honorowym była Jej Ekscelencja Gubernator Generalna Australii Quentin Alice Louise Bryce, która pojawiła się w The Domain z pełną klasą. Zaraz potem pani Gubernator dokonała przeglądu zgromadzonych oddziałów, rozmawiając z wieloma rezerwistami, zarówno tymi na emeryturze jak i czynnymi, dziękując im za służbę ojczyźnie.
>>Więcej zdjęć z tej uroczystości znajdziecie na stronie http://www.rfd.org.au/site/2010.asp<<

  


Nie zostaliśmy jednak do końca imprezy. Zamiast tego udaliśmy się do pobliskiego ogrodu botanicznego Royal Botanic Gardens, gdzie z uśmiechem na twarzy i w doborowym towarzystwie spędziliśmy resztę popołudnia. Pogoda nam trochę płatała figle, raz było słonecznie i cieplutko, a za chwilę pojawiły się chmury i trzeba było się ubierać. Kiedy wchodziliśmy do Tropical Centre na Orchid Show było właściwie tak samo zakładanie sweterków i ściąganie sweterków w zależności od tego, w której części Tropical Centre byliśmy. Na całe szczęście później się uspokoiło i pozostałą część spaceru upływała już bez ubraniowych przebojów.

  

W drodze do domu mięliśmy jeszcze Muzeum Opali, napis FREE zachęcał do wejścia. Rzekome muzeum okazało się być oczywiście połączone ze sklepem… Pomimo wszystko warto było wejść nacieszyć oczy dinozaurami i pięknymi minerałami, a zwłaszcza opalami. Kiedyś sobie takiego kupię :)

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz