środa, 21 lipca 2010

Australijscy fachowcy… których spotkaliśmy :)

Na samym początku, chciałam poinformować, że „fachowcy”, o których napisałam, to tylko nieliczni, z którymi akurat my się spotkaliśmy, co nie oznacza, że wszyscy są tacy sami.

Nasza przygoda z australijskimi „specjalistami” rozpoczęła się krótko po przeprowadzce, gdy okazało się, że wiele rzeczy w nowym-starym mieszkaniu wymaga naprawy lub wymiany. Pierwszy był ślusarz, którego zwykłam nazywać Klucznikiem :)

Z uwagi, na to, że nie wiedzieliśmy, kto poprzednio mieszkał w tym budynku i ile osób posiada do niego klucze, Victor (właściciel mieszkania, w którym wynajmujemy pokój) uznał, że priorytetem jest wymiana zamków. W Polsce w takiej sytuacji poszłoby się do sklepu, kupiło właściwe wkłady do zamków i wymieniło się je samemu. Tutaj to nie takie proste, dlatego gospodarz zamówił wizytę ślusarza. Nie było mnie w domu, gdy Klucznik pojawił się po raz pierwszy, ale z Przemka relacji wiem, że wycena za wymianę ośmiu zamków została wyliczona na podstawie dokładnego obejrzenia sufitu. Jak na początek całkiem nieźle ;) Kilka dni później Klucznik zapowiedział się na godzinę 9.00 rano, jako, że miał już rzekomo wszystko przygotowane i jedyne, co pozostało do zrobienia, to wymienić zamki. Ponieważ w tym czasie Victor pracował, a Przemek miał spotkanie na uczelni, padło więc na mnie, jako tę, która może z uśmiechem na twarzy wpuścić „fachowca” do mieszkania i przypilnować, aby wszystko zostało wykonane jak należy. I tu zaczyna robić się ciekawie. Czekałam na klucznika już przeszło dwie godziny, ale jak go nie było, tak nie było. Uznałam, że już nie przyjdzie, ale się przeliczyłam. Parę minut po 11.00 zadzwonił Przemek z informacją, iż ślusarz kontaktował się z nim, że przeprasza, ale pojawi się o 12.00. Hmm… Miał tupet dzwonić po dwóch godzinach, ale ok. Miałam czas, więc rozkoszując się lekturą książki czekałam dalej. Wybiła dwunasta, lecz nikt nie stukał do drzwi, nie prosił o wpuszczenie, nie przepraszał za spóźnienie! 12.30 straciłam nadzieję i miałam ochotę wyjść z mieszkania. Z reguły jednak w sytuacjach takich jak ta, gdy traci się cierpliwość coś się dzieje. Tak też było teraz. 12.35 dzwonek u drzwi. Ślusarz Iwen bez przepraszania, melduje się na wymianę zamków. Wspomnieć należy, że dzień był chłodny. Klucznik zabrał się do pierwszych drzwi, rozkręcił wszystko, po czym zniknął z telefonem komórkowym… W między czasie pojawił się Przemek nieco zdziwiony, że jeszcze nic niezrobione. Mój Ukochany wykazał się cierpliwością i z uporem maniaka krok w krok podążał za „fachowcem” patrząc mu na ręce. Tego dnia Klucznik po 3 godzinach i 35 minutach spóźnienia wymienił jeden zamek w łazience, drugi w drzwiach wyjściowych, wykręcił i wkręcił ponownie nie wymieniwszy go. Całość zajęła mu przeszło dwie godziny, a gdy Przemek zapytał, czy ten już kończy, w odpowiedzi usłyszał, że jest to działanie metodyczne... co oznaczało, że już skończył :D Wciąż pozostawało 8 zamków do zrobienia. Aż strach było pomyśleć o następnym dniu. Licząc, że przeszło godzina przypadła na jeden zamek obawiałam się, że kolejny dzień to, co najmniej 8 godzin pracy.

Następnego ranka wyczekiwaliśmy przybycia Klucznika. Miał zjawić się o 9.00, a około 11.00 zadzwonił pytając, czy możemy zostawić mu klucze do mieszkania na dworze koło grilla, a on sobie później przyjdzie i wszystko zarobi. No wolne żarty!!! Oczywiście absolutnie się na to nie zgodziliśmy i ślusarz chcąc, nie chcąc, odwiedził nas następnego dnia o 18.30. Uwaga!!! Przyszedł 10 minut przed czasem i zrobił wszystko w dwie godziny. Przemek uknuł teorię, jakoby „fachowiec” pilnie potrzebował gotówki. Tak to skończyła się klucznikowa przygoda. Zaczęły się jednak kolejne z elektrykami.

W łazience znajduje się włącznik, ale pierwotnie nie było lampy oraz wszystko wskazywało na to, że ów włącznik nie jest do czegokolwiek podłączony. Na dworze była lampa, ale nie było do niej włącznika, trzeba było przenieść gniazdko antenowe, naprawić kontakt i zainstalować wiatrak odprowadzający wilgoć z łazienki oraz lampy grzejące. Przez mieszkanie przetoczyło się sporo elektryków dokonujących wyceny. Niektórzy spośród nich oczywiście nie dotarli, a bo to jechali już, już byli u celu, ale źle się poczuli i wrócili do domu, a to znowu z innych powodów nie mogli się zjawić w umówionym terminie. W końcu Victor wybrał tego jedynego ;) oczywiście najtańszego. No i… w łazience pojawił się wiatrak, ale bez lampy grzejącej. Urządzenie zostało zainstalowane w taki sposób, że cała wilgoć z łazienki ma odprowadzenie, a i owszem, ale pod dach. Jeśli ściany nie przegniją to na pewno dach z czasem przerdzewieje. Czy wspomniałam, że elektryk zamiast o 16.00 pojawił się o 17.30! Ponieważ już prawie było ciemno, a trzeba było jeszcze powalczyć ze światłem na dworze, wezwał więc wsparcie. Oczywistym jest fakt, że światło na dworze nadal nie ma włącznika, za to pojawiło się nowe na fotokomórkę, które miało zapalać się o zmroku, gdy ktoś będzie przechodził podwórkiem. Zdradzić Wam muszę, że świetnie sprawdza się także w pełnym słońcu – przynajmniej nie możemy narzekać na panujące ciemności. Po ślusarzu i elektryku przyszła kolej na pana od Internetu.

Jakość wykupionej usługi jest nieadekwatna z tą, którą Victor otrzymuje. Fachowiec przysłany z Telstry, sprawdził urządzenia w domu uznając, że wszystko działa, zmienił jedynie połączenie kabelków zapewniając, że teraz prędkość łącza powinna być satysfakcjonująca. Jedyne, co ja, jako użytkownik, stwierdzić mogę, to to, że nic się nie zmieniło, a kable od przyłączenia linii telefonicznej stanowią teraz doskonałą ozdobę domu.

W chwili obecnej przez mieszkanie przewijają się hydraulicy. Problem… przebudowa łazienki, a zatem wycena i naprawa cieknącego kranu, którego jak dotąd nie podjął się żaden z przybyłych. Czy znajdzie się choć jeden odważny? Trudno powiedzieć.

Na koniec dodam, że gdzieś pomiędzy Klucznikiem, a elektrykami miałam jeszcze do czynienia ze złotą rączką, od pomalowania drzwi i wykonania podjazdu na podwórko. Chyba za dużo zażądał, gdyż drzwi w ostateczności wykonały dwie inne złote rączki: Przemek i Ula. Kto wie może z czasem i podjazd zrobimy… :)

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Świetne to zdjęcie z kapiącą wodą! Ona tak cały czas?

Anonimowy pisze...

W Anglii rowniez fachowcow brak!!! Jak ktos przychodzi do mnie do domu celem wymiany czegokolwiek amtomatycznie staje sie chora, bo oczami wyobrazni widze juz wielkie straty. Moja wyobraznia, jak dotad, jeszcze mnie nie zawiadla i zawsze angielscy specjalisci przysparzali mi dodatkowych problemow.

Urszula pisze...

Przykro mi, że w Anglii borykacie się z podobnymi problemami. Jest jednak jedna rzecz, o której nie wspomniałam - licencje. W Australii na wszystko trzeba mieć licencję. Wczoraj odwiedził nas hydraulik i opowiadał, co trzeba zrobić żeby w ogóle móc psuć. Przede wszystkim należy ukończyć dwuletni college (jeden dzień w tygodniu zajęć), aby móc pracować w czyjeś firmie hydraulicznej przez kolejne dwa lata. Potem (po zdobyciu doświadczenia) można zapisać się na dwuletni, zaawansowany kurs hydraulika (również jeden dzień w tygodniu) i w sumie po sześciu latach zgodnie z australijskim prawem możemy otworzyć własną firmę. Tak na marginesie ten hydraulik również spartaczył robotę: o ile woda już nie cieknie, to kluczem zniszczył cynkowanie baterii oraz zalał odkurzacz, który stoi w łazience.

Prześlij komentarz