sobota, 25 lipca 2009

Zwierzole :)

Australia, to kraj kojarzący się większości z nas z kangurami oraz koalami, jednak to nie te zwierzęta towarzyszą nam każdego dnia.

Nasza pierwsza wycieczka po mieście zaskoczyła nas między innymi tym, że w centrum spotkaliśmy się z niezliczoną ilością mew. Teraz z perspektywy czasu nie jest to dla nas dziwne, bowiem Sydney położone jest nad zatoką. Jednakże pierwsze wrażenie jakie wywarły na nas mewy okupujące centrum miasta było rzeczywiście niezwykłe. Poszukiwaliśmy wówczas ptaków typowych dla krajobrazu europejskich miast – gołębi, czy wróbli. Jak się wkrótce mieliśmy przekonać i one dobrze sobie tutaj radzą, ale nie występują tak licznie, jak choćby w Polsce.



Z pierwszymi nieznanymi dla nas ptakami zetknęliśmy się w trakcie spaceru po Hyde Parku. Miały one długi czarny dziób i przechadzały się po trawie wśród ludzi. Wówczas, aby wiedzieć o kim mówimy postanowiliśmy z mężem wymyślać własne nazwy dla wszystkich nowych zwierząt jakie zauważymy i tym samym ibis czarnopióry (Australian White Ibis) został dla nas długodziobem ;) Dopiero później zaczęliśmy poszukiwać w internecie, właściwych nazw tutejszych zwierząt.


Ptaków jest tu bardzo dużo, poza centrum na przedmieściach spotkacie sporo papug, głównie lorys górskich (Rainbow Lorikeet) oraz kakadu żółtolicych (Yellow-crested Cockatoo). Te pierwsze wieczorami zbierają się na wybranych drzewach i niezmiernie głośno się zachowują. Pewnego dnia zadzwoniłam do mojej Mamy, chciałam podzielić się z nią tym niesamowitym harmidrem. Mama tak bardzo się tym przejęła, że zaczęła się zastanawiać, czy nie będą nam one przeszkadzały w nocy. Jak się szybko przekonaliśmy, gdy przychodzi odpowiednia pora lorysy górskie milkną. Drugie papugi, o których wspomniałam, kakadu żółtolice, również nie dadzą się nie usłyszeć, ich skrzek jest także donośny szczególnie, gdy całym stadem przelatują nad głowami. Nie mieliśmy jeszcze okazji się przekonać, ale podobno potrafią one z niewiadomych przyczyn, wybrać sobie jakiś ogródek, tudzież drzewo i w przeciągu kilku minut wszystko zniszczyć, używając przy tym tylko swoich dziobów. Z papug na wolności widzieliśmy również kakadu różowe (Galah), żerujące wśród traw.




Do ciekawych ptaków zaliczamy z mężem chichotliwe kukabury (Laughing Kookaburra). Po tym jak przeprowadziliśmy się z centrum na przedmieścia, mieliśmy wrażenie, że gdzieś w naszej nowej okolicy znajdują się małpy. Długo też żyliśmy w takim przeświadczeniu, dopóki z błędu nie wyprowadził nas promotor Przemka. Dziwne dźwięki, wydawane przez te ptaki, większości osobom kojarzą się ze śmiechem. Zachęcam Was do zapoznania się z tym ciekawym odgłosem: http://www.fnpw.com.au/Images/Backyard_Buddies/Clips/dacelo_novaguineae.mp3 .



Niejedna osoba w Australii z daleka omija pająki i ja staram się nie wchodzić im w drogę. Swojego czasu sporo surfowałam po internecie, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej na ich temat. Niesamowitej wielkości okazy spotkaliśmy w The Royal Botanic Gardens, były to głównie złote pająki jedwabne (Golden Silk Orb Weaver) znane z tego, że ich sieć jest niezwykle mocna i przybiera barwę złotą w słońcu. Gdy dowiedziałam się, że w tę sieć mogą złapać się nawet niewielkie ptaki, nie mogłam się oprzeć, by jej nie dotknąć :) Podziwiam również niewielkie pająki, które dla ochrony przed ptakami do swojej sieci wplatają listki, w których następnie przebywają. Pająków w Australii rzeczywiście jest wiele, do moich „ulubionych” zaliczam garden orb, niestety do tej pory nie udało mi się ustalić dokładnej nazwy ów osobnika.


Muszę jednak przyznać, że jak dotąd największą sympatia darzę jaszczurki oraz pałanki wędrowne (Common Ringtail Possum). Tych pierwszych jest tutaj co niemiara. Wygrzewają się w słońcu na kamieniach, domach, chodnikach, a gdy się idzie uciekają spod nóg. Wyróżniają się różnorodnością rozmiarów, ale wszystkie są bardzo ładne. Te drugie (pałanki wędrowne) ciężko spotkać, z reguły polują wieczorami. Ja miałam to szczęście, że po raz pierwszy natrafiłam na ten okaz za dnia i to tylko dzięki wyjątkowo głośnemu zachowaniu ptaków. Ich nietypowy sposób bycia zmusił mnie do spojrzenia w górę i wówczas ją zobaczyłam. Pałanka nie była świadoma mojej obecności, a atakowana przez ptaki zaczęła schodzić po pniu drzewa prosto na mnie. Gdy zorientowała się, że nie jest sama, zatrzymała się zaledwie metr ode mnie i znieruchomiała. Byłam wówczas niedaleko domu, ale wiedziałam, że jeśli teraz pójdę po aparat to pałanki już tu nie będzie, więc zaczęłam dzwonić do męża. Niestety długo nie odbierał telefonu, a gdy udało mi się z nim skontaktować i poprosić by szybko przyszedł z aparatem, zwierzątko zaczęło się w żółwim tempie wycofywać. Na całe szczęście pomimo, iż skryło się w koronie drzewa udało nam się zrobić mu kilka zdjęć. Pałanki widziałam później jeszcze kilka razy, w tym również przed oknem mojego pokoju, a przy każdym takim spotkaniu nie sposób się do siebie nie uśmiechnąć :)


Na zakończenie jeszcze ciekawostka dotycząca insektów. W związku z tym, że Australia jest ciepłym krajem na potęgę występują tutaj karaluchy oraz inne owady. Prusaki są praktycznie w każdym domu oraz na ulicach i w centrach handlowych, a także widziałam takiego pasażera w pociągu. Natomiast przed drobnymi owadami Australijczycy chronią się przy pomocy moskitier, praktycznie w każdym otwieranym oknie.





czwartek, 9 lipca 2009

Bushwalk

Wielbicieli leśnych eskapad pragnę przestrzec, że australijski bushwalk, to nie przechadzka w tym samym stylu do jakiej przywykliśmy w Polsce.

Na pierwszy bushwalk zostaliśmy zaproszeni na początku marca, temperatura w cieniu wynosiła wówczas 27 stopni. Oboje mieliśmy spodenki za kolano, czapki na głowę, okulary przeciwsłoneczne oraz po butelce wody. Nie wyobrażam sobie marszu bez tego podstawowego ekwipunku.

Na początku zostaliśmy zabrani na taras widokowy. Z góry mogliśmy podziwiać miejsce, w którym wkrótce mieliśmy się znaleźć. Rozległy zielony teren, z wodą płynącą w zatoce wywarł na nas niesamowite wrażenie. W tym czarującym miejscu dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy, między innymi, że woda, którą obserwowaliśmy łączy się z oceanem i trzeba uważać, aby ze spaceru wrócić o odpowiedniej porze. Niedoświadczony wędrowiec może natrafić bowiem na przypływ i zostanie wówczas uwięziony, albo będzie musiał szukać najbliższego przejścia, co może okazać się bardzo trudne i czasochłonne.

Gdy skończyliśmy podziwianie okolic Berowra (dzielnica Sydney), udaliśmy się do bushu. Początkowo wszystko wydawało się dość tradycyjne, oczywiście nie mam na myśli przyrody. Ścieżka była szeroka, a spacer zapowiadał się komfortowo. Zachwycaliśmy się odmienną roślinnością, między innymi dużą ilością eukaliptusów, ich opalonymi pniami, a także wylinkami cykad i pojawiającymi się na drzewach ptakami.

Jak wiadomo „im głębiej w las, tym więcej drzew”, w tym przypadku okazało się, że im głębiej w bush, tym węższa ścieżka, aż doszło do tego, że nie byliśmy w stanie wskazać, gdzie jest właściwy szlak. Na całe szczęście był z nami doświadczony przewodnik, wielbiciel bushwalk, który zdradził nam sekret tubylców. Otóż w naszym przypadku należało szukać folii na drzewach (widać je na niektórych zdjęciach załączonych przeze mnie) lub w dość nietypowy sposób poukładanych kamieni. Czułam się dość dziwnie, gdy tak szliśmy i co jakiś czas szukaliśmy kolejnego znaku, aby wrócić na szlak. Jako, że nie byliśmy na to przygotowani zaczęliśmy odczuwać pewien dyskomfort tego spaceru – tnące trawy i krzaki. Oprócz dróżki, która zniknęła i prędko miała się nie pojawić, cały czas schodziliśmy w dół, aż do poziomu wody, którą wcześniej obserwowaliśmy z góry, po to tylko, aby za chwilę wspinać się po kamieniach. Osobiście uwielbiam wszelką rozrywkę związaną z wysiłkiem fizycznym i przyrodą, zatem na wspinaczkę narzekać nie mogę, to co jednak stanowiło dla mnie problem, to ich wielkość. Wdrapywanie się na nie było niełatwe, w związku z tym zdarzało mi się pozostawać w tyle za panami, ale potem szybko nadrabiałam zaległości. Kolejna trudność , to nadmiar suchych liści, trzeba zachować szczególną ostrożność, aby się na nich nie poślizgnąć.

Ten długi i wyczerpujący spacer wspominam bardzo miło. Gdy wróciliśmy do domu naszych znajomych, mieliśmy okazję obejrzeć zdjęcia ogromnych drzew jakie występują w stanie Victoria. Teraz wiemy, że nasz bushwalk to dopiero początek dużo większej przygody.

Przed kolejną wyprawą postanowiliśmy lepiej zabezpieczyć nogi przed tnącymi trawami. Ponieważ bushwalk w Australii jest bardzo popularny, w związku z tym można tu nabyć bez problemu specjalistyczny sprzęt i odzież. Udaliśmy się więc do sklepu po getry. Ku naszemu zdziwieniu produkt, który został nam zaproponowany przez sprzedawczynię, w ogóle nie przypominał typowych bawełnianych getrów o jakich myśleliśmy. Były to profesjonalne, wodoodporne ochraniacze na nogi, zdecydowanie nie na takie wycieczki.

Chętnych do wypróbowania swoich sił oczywiście do takiego marszu jak najbardziej zachęcam. Polecam przebywającym w okolicach Sydney przechadzkę szlakiem Great North Walk, jest to trasa na kilka dni więc na pewno będą was bolały nogi i nie będziecie narzekać na brak wrażeń.

czwartek, 2 lipca 2009

Easter Show

Krótko przed Świętami Wielkanocnymi zastanawialiśmy się nad tym, jak przyjemnie można by je spędzić w Sydney. Pierwotnie otrzymaliśmy zaproszenie od naszych polskich znajomych, aby ten czas dzielić razem z nimi. Niestety wkrótce każdy znalazł własny sposób na to, jak obchodzić święta i w związku z tym nie doszło do wspólnego śniadania. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Postanowiliśmy, że nasze pierwsze Święta Wielkanocne w Sydney zorganizujemy sobie niestandardowo, a jak się potem okazało bardzo po australijsku.

Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej i złapaliśmy pociąg do Olimpic Park. Oboje bardzo ciekawi byliśmy jak wyglądają obiekty olimpijskie z 2000 roku. Jadąc w kierunku Olpimpic Park wiedzieliśmy, że zostały tam zorganizowane jakieś atrakcje dla mieszkańców. Oczywiście wszystko można było sprawdzić w Internecie :), jednak dopiero na miejscu przekonaliśmy się jak wiele osób tam przyjechało i nadal przyjeżdżało. Najpierw snuliśmy się trochę po terenie parku starając się zorientować, co ciekawego warto byłoby zobaczyć, szybko jednak stwierdziliśmy, że udamy się z tłumem i tym samym kupiliśmy bilety na Easter Show.

Wśród masy ludzi czuliśmy się nieco zagubieni nie wiedząc, gdzie iść i czego możemy się spodziewać. W punkcie informacyjnym otrzymaliśmy mapkę, z którą czym prędzej zapoznaliśmy się. Szukaliśmy charakterystycznych punktów, pozwalających na zorientowanie się w terenie, gdy pewnym momencie drogę przecięła nam mini parada zorganizowana przez dzieci i młodzież. Kiedy już wyrwaliśmy się tłumu podziwiającego barwny korowód, zwiedziliśmy pierwszy obiekt, w którym odbywała się wystawa roślin, w tym drzewek bonsai. Teraz zlokalizowanie naszego położenia na mapce nie stanowiło najmniejszego problemu i mogliśmy wybrać niebieskie łapki, czyli przechadzkę tropem zwierząt. W rzeczywistości na drodze namalowane były również takie same ślady jakie widniały na mapce, co bardzo ułatwiało orientację w terenie.

W drodze na właściwą ścieżkę zahaczyliśmy jeszcze o obiekt, w którym odbywały się zawody drwali. Jak przystało na międzynarodowej rangi zawody, turniej rozpoczął się od odśpiewania hymnów, uczestniczących we współzawodnictwie drużyn: Australii, Kanady i USA, a potem już tylko wystrzał i do dzieła. Przyznam, że przechodziły mnie ciarki, gdy obserwowałam kobiety z siekierami, rąbiące kłody, na których stały. Ciągle miałam wrażenie, że lada moment, któraś z pań trafi w swoją nogę albo wypuści siekierę z rąk, a ona poszybuje... Moja bujna wyobraźnia nie pozwoliła nam wytrwać do końca turnieju, więc wróciliśmy na „zagubiony szlak łapek” ;)

Zatem cóż można było zobaczyć na drodze oznaczonej niebieskimi łapkami? :)

Na początku mijaliśmy wystawę psów rasowych, gdzie można było pogłaskać psiaki, oczywiście te, których właściciele wyrazili na to zgodę. Naturalnie nie można zapomnieć o kotach, niestety te przebywały w zamknięciu i nie było najmniejszej szansy na wytarmoszenie czworonogów. Przyznać muszę, że sale wybrane do pokazów rasowców, były dość ciasne i przechodzący ludzie bardzo się w nich tłoczyli. Kiedy wyrwaliśmy się z tego ścisku, spokojnym krokiem podążyliśmy na największą z dostępnych w tym dniu aren. Ku mojemu zaskoczeniu odbywały się tam zawody jeździeckie. Można było podziwiać fantastyczne konie i kucyki. Ponieważ moim zamiłowaniem są te zwierzęta, zajęliśmy miejsce na trybunach i spędziliśmy tam nieco więcej czasu.

Po opuszczeniu widowni nasza dalsza wędrówka, to w większej części spacer po raju. Wchodziliśmy do wszystkich dostępnych stajni i zachwycaliśmy się dostojnymi końmi i uroczymi kucykami. Niestety tylko nieliczne dało się pogłaskać. Po koniach czekały na nas jeszcze: lamy, kozy, owce, krowy oraz przeróżne ptaki hodowlane, w tym jak się z mężem dowiedzieliśmy polskie kury :) W jednej z hal, wśród ludzi, luzem chodziły sobie na przykład owce, kury, kozy, szczególna frajda dla dzieci, ale nie tylko. Sama również czerpałam mnóstwo przyjemności z możliwości przebywania wśród zwierząt. To co bardzo mi się podobało, przy wyjściu była możliwość umycia rąk.

Na lunch udaliśmy się z powrotem na arenę, na której nadal odbywały się zawody jeździeckie. Posililiśmy się, napiliśmy się i daliśmy odpocząć nogom zanim ruszyliśmy dalej w teren. Dla żądnych rywalizacji na Easter Show zorganizowane były drobne konkurencje, w których można było wygrać na przykład maskotkę, z kolei odważni korzystali z atrakcji jakie dostarczyć mogą karuzele. My natomiast skupiliśmy się na poszukiwaniu nazwisk sportowców, mniej lub bardziej znanych, a szczególnie cieszyły nas polskie.



Strudzeni długim zwiedzaniem i ciepłym dniem mogli znaleźć ochłodę pod fontanną. Do odważnych świat należy! ;)

Na koniec dnia poszliśmy jeszcze zobaczyć basen olimpijski, ale Iana Thorpe nie spotkaliśmy…

Dość istotna informacja dla osób, które być może również postanowią kiedyś wybrać się na Easter Show w Sydney. Bilet na tę imprezę można nabyć na stacji kolejowej i wliczony jest już w niego dojazd. My niestety nieuświadomieni przepłaciliśmy, kupując bilet na dojazd do Olimpic Park i z powrotem oraz już na miejscu bilet wstępu na imprezę.