piątek, 1 kwietnia 2011

Goodbye My Love Goodbye...

Tak, nadszedł ten dzień. Dzień, na który czekałam i którego wypatrywałam od dłuższego czasu. Australia jest pięknym krajem, warto tu przyjechać, poznać go od kuchni, nawiązać nowe znajomości, a także pozachwycać się cudnymi zakątkami tego kontynentu. Na pewno są osoby, które po dłuższym, bądź krótszym czasie zdążą się zakochać w Australii na tyle, że zrobią wiele aby tu zostać. Ja jednak pomimo egzotyki, która nas otaczała, bardzo tęskniłam za rodziną i przyjaciółmi pozostawionymi w Polsce. Ach…! Gdyby tak można było się teleportować!

Dzisiaj od rana czułam silne podekscytowanie i niepokój, czy wszystko pójdzie pomyślnie. Zaraz po śniadaniu udaliśmy się jeszcze na skromne zakupy. Brakowało nam woreczków, kupiliśmy kapcie do samolotu, kartkę dla Victora i jeszcze kilka niezbędnych drobiazgów. Gdy dotarliśmy do domu zadzwoniła do mnie Sandi, myślałam, że chce się pożegnać po raz ostatni, a zamiast tego usłyszałam, że po nas przyjedzie i zabierze nas na lotnisko. Rety jak fantastycznie! :) Szybko ustaliliśmy godzinę, o której najlepiej byłoby żeby nas odebrała.

Zwarci i gotowi oczekiwaliśmy Sandi o 11.00. Oczywiście nie mogło być inaczej, zjawiła się u nas punktualnie :) Szofer pierwsza klasa ;) Sprawdziliśmy czystość naszego pokoju oraz czy niczego nie zapomnieliśmy. Na stole w kuchni zostawiliśmy klucze do mieszkania Victora oraz kartki z podziękowaniami dla gospodarza i naszych obecnych współlokatorów. Jeszcze ostatnie spojrzenie na wszystko i… zatrzaśnięcie drzwi. No to klamka zapadła, jeżeli coś zostało to trudno! Czas w drogę!

Nasz opustoszały pokój
W samochodzie nie wytrzymałam i podzieliłam się z Sandi swoim podekscytowaniem. Przed nami najdłuższa i najwspanialsza droga, droga do domu.

Na lotnisko dotarliśmy bez problemu. Sandi wysadziła nas pod drzwiami terminalu, a sama pojechała odstawić samochód na parking. Dzięki temu, że ruszyliśmy z dużym zapasem czasowym, spokojnie mogliśmy się odprawić i nawet nie zajęło nam to wiele czasu. Ponieważ było około 12.30 uznaliśmy, że zjemy wczesny lunch. Wybraliśmy jedną z kilku znajdujących się tu kawiarni. Ja i Przemek zdecydowaliśmy się na kanapki, a Sandi skusiła się na swój ulubiony tapas. Kawy podano nam szybko natomiast na posiłki przyszło nam czekać bardzo długo, zwłaszcza Sandi tapas nie chciał wyjść z kuchni. Powoli zaczęłam się niepokoić, że nie zdążymy na odprawę o 14.00. Ostatecznie jedzenie pojawiło się na stole, a z biegiem uzupełniania opustoszałych żołądków robiło nam się coraz przyjemniej. Parę minut przed 14.00 pożegnaliśmy się z Sandi i jak to ja, znowu się rozpłakałam.

Kolejka przy odprawie paszportowej była spora, ale dobra organizacja na lotnisku wpływała na sprawne jej przesuwanie się, więc czym się spostrzegliśmy przyszło nam szeroko uśmiechać się do celnika i wypowiedzieć nasze ulubione „heloł, hała ja!”. Jeszcze tylko jedna formalność, oddanie faktur, za zakup przedmiotów w sklepie bezcłowym. Gdyby fakt ten umknął mojej uwadze wówczas mogłabym mieć niemały problem :)

Niby już po wszystkim, jednak nie do końca, gdyż przed nami wyrosła kolejna kolejka, do sprawdzenia bagażu podręcznego. Mieliśmy jednak farta – czy to nie jest dziwne? Podszedł do nas miły pan i zapytał, czy nie zgodzimy się na kontrolę przeprowadzoną przez uczącego się fachu celnika. W ten oto sposób przeszliśmy z niekrótkiej kolejki do innego stanowiska, i pomimo, iż kontrolowali nas nowicjusze, zaoszczędziliśmy sporo czasu.

Gotowi do lotu
Australia z lotu ptakaBoarding rozpoczął się punktualnie i o 15.00 (6.00 rano czasu polskiego) wzbiliśmy się w niebo „naszym” Boeingiem 747 – 400. Przed nami 8 i ½ godzin lotu. Przemkowi udało się mnie przekonać i skusiłam się na film Moulin Rouge. Chaotyczny początek filmu prawie utwierdził mnie w przekonaniu, że nie dam rady i nie przebrnę przez tę produkcję, do tego zresetował się system multimedialny. Załoga Malaysia Airlines przeprosiła pasażerów za niedogodności i uruchomiła wszystko od początku. Zniecierpliwienie Przemka, a co z tym związane próba wcześniejszego uruchomienia wyświetlacza, spowodowały, że już do końca tego lotu Moja Druga Połowa nie miała możliwości cieszenia się nawet fragmentem jakiegokolwiek filmu :) Gdy Przemek usiłował drzemać, ja kontynuowałam oglądanie Moulin Rouge. Nikomu nie polecam wybierania w samolocie smutnych filmów, a przynajmniej tym, którym ciężko powstrzymać emocje. Siedziałam przy oknie, a łzy same płynęły mi po policzkach. No i gdzie tu się ukryć przed czujnym okiem stewardes?

Australijska ziemia Wracamy Australijska ziemia


Dawno temu :) kiedy jeszcze byliśmy studentami, a Przemek pracował, powtarzał, że w Kuala Lumpur w jednej ze słynnych bliźniaczych wież Petronas Twin Towers całe dwa piętra pełne są programistów piszących „świetne” programy dla firmy. Ach, jak wspaniale byłoby móc je zobaczyć! Niestety, gdy dotarliśmy do stolicy Malezji była 20:30 tutejszego czasu, czyli 14:30 czasu polskiego, do kolejnego lotu mieliśmy 3 h i 20 minut, a dotarcie do wież zajęłoby co najmniej półtorej godziny, a gdzie zwiedzanie i powrót?

Na lotnisku znaleźliśmy wygodne fotele, dzięki czemu daliśmy trochę odpocząć naszym zmęczonym nogom. Chwilę przerwy wykorzystaliśmy również na rozmowę z Polską. Super było „zabrać” w tę podróż rodzinę. Nie mogłam także zapomnieć o moim braciszku i jego pasji kolekcjonowania naszyjników. Miałam takowe z każdego miejsca, w którym byliśmy, wypadało więc znaleźć coś odpowiedniego również w tej części świata. Przemek jak zwykle panował nad sytuacją i znalazł odpowiedni sklep z tego typu drobnostkami. Mała rzecz, a cieszy :)

Na lotnisku w Kuala Lumpur
Pochodziliśmy jeszcze po innych sklepach, aż udaliśmy się pod właściwą bramkę. Czas oczekiwania bardzo mi się dłużył, do tego nie było tu miejsca, aby usiąść, pozostało mi spocząć na posadzce. Startować mieliśmy o 23:50 (17:50 czasu polskiego), ale doszło do drobnego opóźnienia. Czas dalej się dłużył, byłam zbyt zmęczona, aby czytać książkę, czy rozwiązywać sudoku, jak Przemek. Za bramkami było wiele miejsc siedzących tak, że wszyscy oczekujący mogliby spokojnie na nich odpocząć. Gdy tak czekaliśmy, na horyzoncie pojawiło się światełko nadziei. Oto w naszym kierunku nadciągała załoga, która, jak to zazwyczaj bywa, jest odprawiana jako pierwsza, a zatem już niedługo i na nas przyjdzie kolej. I tak też było :) Jak dobrze było usiąść :)

Na lotnisku w Kuala LumpurNaszą rozrywką stało się przyglądanie się małym dzieciom, prawdopodobnie pary z Niemiec. Jeszcze na krótko przed odprawą mieliśmy trochę rozrywki obserwując maleńkich, zadowolonych ludzi, brykających po lotnisku. A teraz ścigając wzrokiem maluchów dowiadywaliśmy się z jak prostych rzeczy można czerpać satysfakcję i radość oraz do czego mogą służyć przedmioty zgromadzone w hali :)

Gdy na tablicy pojawiła się informacja o boarding-u, a dla jej potwierdzenia wiadomość ta dodatkowo rozeszła się z głośników, poczułam jednocześnie ulgę i niepokój. Cieszyłam się, że pozbędziemy się balastu bagażu podręcznego, który trafi tuż nad nasze głowy i że usiądę w nieco wygodniejszym fotelu niż tutejsze krzesła, lecz obawiałam się długości lotu, czyli 12 h i 40 minut. Tym razem nie siedzieliśmy już przy oknie, więc zachwycanie się widokami odpadało. Z uwagi na późną porę oraz zmęczenie, i tak pewnie nie w głowie byłoby mi zerkanie przez nie. Skuliłam się w miarę swoich możliwości na fotelu i usiłowałam spać. Przemek, twardziak, cieszył się z w pełni sprawnego wyświetla i gamy filmów, z której mógł wybierać przez następne ponad 12 godzin.

Lot minął tak: przewracałam się z boku na bok, próbowałam spać, zjadałam pokładowy posiłek, próbowałam spać, zerkałam na Airshow, próbowałam spać, zdrzemnęłam się, obudzono mnie na kolejną przekąskę, itd. Co do tego co porabiał Przemek, no cóż nie wiem, bo próbowałam spać :) Przypuszczam jednak, że też oglądał filmy i może czasem starał się zdrzemnąć.

Wiadomość o przygotowaniu się do lądowania przyjęłam bardzo entuzjastycznie, nie wiem nawet kiedy rozpoczął się 02.04., ale to już nieważne, jesteśmy nad Niemcami i zaraz schodzimy :)

We FarnkfurciePiękne, miękkie lądowanie było naszym pierwszym kontaktem z europejską ziemią od przeszło dwóch lat. Pora była jeszcze wczesna (6.30 czasu niemieckiego i polskiego też :) ), pewnie w domu jeszcze wszyscy spali :) Tymczasem przed nami kolejne godziny oczekiwania, następny lot o 10.50, tym razem już nie Malaysia Airlines lecz Lot Polish Airlines i nie Boeing 747 – 400, ani Boeing 777 – 200/200ER tylko malutki samolot Aerospatiale/Alenia ATR72.

We FarnkfurcieChociaż na frankfurckim lotnisku już byliśmy, to i tak trochę się gubiliśmy. Trochę czasu straciliśmy na kontrolę paszportów i odebranie walizek. Choć bardzo chciało nam się pić i jeść uznaliśmy, że najlepiej będzie jeśli pozbędziemy się dopiero co odzyskanych bagaży, i tu właśnie zaczęliśmy błądzić. Czasami nadmiar informacji może być mylący, a tu co korytarz / co krok to jakiś kierunkowskaz, czy tablica, niektóre nawet ze sprzecznymi informacjami. Na żadnej z tablic nie było naszego lotu, zbyt dużo jeszcze czasu pozostało do niego. Na szczęście Przemkowi udało się ustalić, przy których bramkach odprawa się Lot, więc jeszcze kilka formalności i 40 kg pojechało gdzieś na taśmie w siną dal.

Zamiast teraz znaleźć kawiarnię, postanowiliśmy przebrnąć przez formalności do końca i ruszyliśmy w kierunku naszej bramki. Sprawdzenie bagażu na lotnisku we Frankfurcie było chyba najbardziej dokładne ze wszystkich jakie przeszliśmy. W Przemka plecaku znajdował się stos ładowarek i rozmaitych kabelków, celnik nie mogąc ustalić od czego lub też do czego są te kable, nawet po podwójnym przepuszczeniu plecaka przez skaner, zaprosił Przemka do dokładniejszej kontroli, czyli otwarcia plecaka. U mnie tego problemu nie było spokojnie, więc czekałam, aż Przemek się rozpakuje i ponownie spakuje... trochę czekałam :)

Kierując się do naszej bramki rozglądaliśmy się za kawiarenkami, ale tutaj nie było ich już tyle. Usiedliśmy przy stoliku w pobliżu bramki, zrzuciliśmy nadprogramowo ciężkie plecaki i zostawiając swojego mężczyznę udałam się na poszukiwanie herbaty. Niczego więcej nam nie było potrzeba, bo z Boeing 777 – 200/200ER wynieśliśmy kilka ciasteczek :) a w Malezji, aby wydać ostatnie jednostki monetarne (wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że jednostką monetarną Malezji jest ringgit, który dzieli się na 100 senów), kupiliśmy pyszną czekoladę.

Przed nami jeszcze tylko niespełna 2 h lotu, jeszcze nie jesteśmy w kraju, a polski już otaczał nas zewsząd. Było to dziwne uczucie po przeszło dwóch latach, przez ten okres mieliśmy poczucie swobody rozmowy po polsku, szansa na to, że ktoś nas rozumiał była, ale nie tak duża jak tutaj. No cóż wracamy do kraju, trzeba się przyzwyczaić :)

W końcu usłyszeliśmy wezwanie boardingu. W autobusie, który miał nas zawieźć do samolotu czekaliśmy jeszcze na zagubioną pasażerkę, która na całe szczęście się odnalazła. Jeszcze tylko chwila oczekiwania i ruszyliśmy. W samolocie odnaleźliśmy swoje miejsca i szybko okazało się, że nasze bagaże są nieco za duże. Byliśmy jedynymi osobami z torbami podręcznymi o takich gabarytach i w takich ilościach. Chyba tylko my się przeprowadzaliśmy ;) Przemka plecak nawet nie wchodził do schowka i w gruncie rzeczy nieomal wszystkie nasze rzeczy znalazły się pod fotelami przed nami.

W Aerospatiale/Alenia ATR72
Ekscytacja we mnie narastała. We Frankfurcie niebo było piękne, a w miarę zbliżania się do Polski pojawiało się na nim coraz więcej i więcej chmur. Szkoda, bo liczyłam na możliwość podziwiania naszego kraju z lotu ptaka. Nawiasem mówiąc dziś już raz przelatywaliśmy nad Polską, lecąc z Kuala Lumpur do Frankfurtu, z tym, że była to jej południowa część. Ledwo co się wznieśliśmy a już usłyszeliśmy komunikat o przygotowaniu się do lądowania. No i „touch down” lub jak kto woli „landing”. Podobnie jak we Frankfurcie tak i tu zostaliśmy zabrani przez autobus, jeszcze tylko chwila, czyli odebranie bagażu, no i są. W poczekalni znajdowała się moja siostra, brat i tata. Emocje wzięły górę i łzy same ciekły po twarzy. Pozostało jeszcze zadzwonić do rodziców i siostry Przemka.

Zaraz ruszamy do Polski Nad polskimi chmurami Nad polskimi chmurami


Zapakowaliśmy wszystko do samochodu i o dziwo się zmieściliśmy bez kombinacji i wciskania ich pod siedzenia ;) Byliśmy padnięci, oboje marzyliśmy o prysznicu i łóżku, ale najpierw zostaliśmy zabrani do domu mojej siostry. Mieliśmy poznać jej zwierzęta, które doskonale prezentowały się przez Skype. Ku naszemu zaskoczeniu, zamiast jednego pieska w mieszkaniu były dwa maluchy. Wówczas Hania zapytała mnie, jak myślimy, który piesek jest nasz. Rety jak ja chciałam pieseczka :) Odpowiedz na jej pytanie była prosta, tylko jeden maluch trzymał się blisko Hani, a drugi szalał po całym mieszkaniu. Wniosek prosty, mały szatan jest nasz :)

Przemek i Maja
Wypiliśmy jeszcze herbatkę i ruszyliśmy w dalszą drogę, około 100 km. W międzyczasie dużo rozmawialiśmy z tatą, Hania jechała za nami swoim samochodem, a Piotruś niestety musiał zostać w Poznaniu. Coraz bardziej odczuwaliśmy zmęczenie, super byłoby zwinąć się w kuleczkę, jak nasza Maja i spać, ale zanim to nastąpi trzeba jeszcze pokonać dystans pomiędzy dwoma miastami. W drodze tata poinformował nas, że chciałby zabrać nas jeszcze do restauracji, żebyśmy mieli możliwość poznać Zdzisię.

Oboje byliśmy wykończeni i nie obiad był nam w głowie, pragnęliśmy tylko wziąć prysznic i zakopać się pod kołderką. Pomimo tego uznaliśmy, że nie wypada odmówić. W domu pojawił się jednak problem. Nie mieliśmy ze sobą wyjściowych rzeczy jedynie letnie, paczka, którą wysyłaliśmy w styczniu, miała dotrzeć za kilka dni. Przemkowi było nieco łatwiej, ja zaczęłam kombinować i pomimo, że wyglądałam z lekka śmiesznie, jak na polskie warunki, ale już całkiem modnie po australijsku, w końcu byłam gotowa na restaurację. Po drodze odebraliśmy jeszcze Zdzisię i kilka minut później siedzieliśmy już przy stoliku.

Nadeszła chwila na podjęcie decyzji, które z dań będzie tym pierwszym, wybranym polskim posiłkiem. Ja zdecydowałam się na czerninę i golonkę peklowaną z wody. Przemek wybrał taką samą zupkę a na drugie nie mógł się oprzeć polskiej pysznej kiełbasie z ogórkami kiszonymi. Najsmutniejsze okazało się to, że przez zmęczenie nie mogłam zjeść tej wyśmienitej potrawy. Udało mi się wdusić w siebie zaledwie kilka kęsków. Zauważyłam również, że już nie docierało do mnie co kto mówi.

Na całe szczęście, gdy tylko wszyscy byli najedzeni, albo nie chcieli już jeść, wróciliśmy do domu, do ŁÓŻKA :) Z Przemkiem łyknęliśmy po dwie tabletki melatoniny i udaliśmy się wreszcie w objęcia Morfeusza - śnić o Australii.

Maja Maja


Ja, Maja i Inka - piesek mojej siostry

czwartek, 31 marca 2011

Bondi Beach: Witaj i do zobaczenia!

Ostatnich kilka dni było dla nas szczególnie trudnych. W czasie naszego pobytu w tym pięknym kraju, na okrągło myśleliśmy o bliskich i drobnostkach, które chcieliśmy im przywieźć. Większość zgromadziliśmy w trakcie naszych wypraw, niemniej jednak nadal pragnęliśmy kupić parę rzeczy, których zdobycie zaplanowaliśmy już wcześniej. W związku z tym w ostatnim czasie sporo biegaliśmy po mieście pozyskując ostatnie prezenty. O dziwo zajęło nam to bardzo, bardzo dużo czasu.

Nie dosyć tego musieliśmy sprytnie się spakować. Powrót do kraju wiązał się z zabraniem zaledwie 20 kg na osobę, co zmuszało nas do podjęcia decyzji: co wziąć, co wyrzucić, a co warto by oddać do St Vincent de Paul. Przemek chciał także pożegnać się ze współpracownikami z uczelni oraz kolegami, na to przeznaczył wtorek. Ja w tym czasie zanosiłam wysłużone plecaki, wypełnione po brzegi darowiznami, takimi jak suszarki do włosów, wieszaki na rzeczy, ubrania itp. do sklepu (wspomnianego wcześniej St Vincent de Paul), w którym później za grosze zostaną sprzedane, a dochód przeznaczony zostanie na pomoc osobom potrzebującym.

Dni mijały nam bardzo szybko, a dziś czekało na nas ostatnie pożegnanie. O 12.30 spotkaliśmy się w Golden Sheaf Hotel w Double Bay z Sheilą jej opiekunką Gill oraz Sandi. Obdarowaliśmy wszystkich pysznymi polskimi słodyczami, które dzień wcześniej zdobyłam u Cyryla Cyril's Delicatessen koło Paddy's Market, takimi jak: ptasie mleczko, czekolada Wedel z żurawiną, bombonierki Solidarność z arcydziełem Jana Matejki Bitwa pod Grunwaldem. Ta ostatnia szczególnie spodobała się 90-letniej Sheili, która interesuje się sztuką. Dzięki obrazowi Matejki Przemek miał pole do popisu, tłumaczył kochanej staruszce, kto jest kim spośród przedstawionego na obrazie walczącego tłumu. Oczywiści nie obyłoby się bez odpowiedniego alkoholu do tych wyśmienitych smakołyków. Typowo polskie pamiątki prześlemy tym wspaniałym paniom już z kraju. Co to dokładnie będzie? Nie wiemy :) Zastanowimy się nad tym po powrocie.

Kochane Australijki również obdarowały nas pięknymi prezentami, po czym przyszedł czas na lunch, który był bardzo dobry, i jak to lunch – lekki. Poprzestaliśmy na rybie z frytkami i typowo australijskiej sałatce. Niestety, z uwagi na swój wiek, krótko po lunchu Sheila wraz z Gill udały się do domu na popołudniowy odpoczynek. My tymczasem umówiliśmy się z Sandi na wieczorny obiad. Mieliśmy spotkać się około 18.00 na Bondi Junction.

Pakowanie
Przerwę pomiędzy lunchem, a obiadem wykorzystaliśmy na pakowanie się. W końcu zostało nam tak niewiele czasu :) Czym się spostrzegliśmy zegarek informował nas, że już najwyższa pora ponownie udać się na stację Redfern, skąd jest zaledwie 15 minut jazdy pociągiem do Bondi Junction. Na miejsce dotarliśmy nieco wcześniej i od razu zaczęliśmy zastanawiać się, gdzie konkretnie będzie Sandi...?

Z Bondi Junction są co najmniej cztery wyjścia, o których wiem, na: Oxford Street, Newland Street, Grafton Street, Bronte Road. Nie pozostało nam nic innego jak tylko czekać na telefon od Sandi. Kiedy w końcu zadzwoniła powiedziała, że czeka na nas przy „shopping mall”, czyli centrum handlowym. Największe centrum tuż obok stacji to Westfield, w związku z czym wyszliśmy wyjściem prowadzącym na Bronte Road, ale tam jej nie było. Zdesperowana oddałam słuchawkę Przemkowi podczas, gdy sama nerwowo zaczęłam wyglądać jej ze wszystkich stron. Zupełnie zapomniałam, że jest tu jeszcze inne centrum handlowe Eastgate znajdujące się pomiędzy Spring Street, a Ebley Street, a zatem wystarczyło wyjść na deptak przy Oxford Street. Na całe szczęście Przemek od razu zauważył znajomą postać wśród spacerujących deptakiem.

Kilka minut później byliśmy już na Bondi Road we Flying Squirrel Tapas Parlour. Serwują tutaj przepyszne jedzenie i jak to na tapas przystało, porcje były niewielkie lecz ich zróżnicowanie spore. Kiedy dotarliśmy do deseru i zamówiliśmy wyśmienitego brownie menadżer restauracji przyniósł nam trzy kieliszki po brzegi wypełnione słodką nalewką, dodając przy tym, że gdy widzi klienta raczącego się ciastem brownie nie może się powstrzymać by nie poczęstować gościa tym przepysznym trunkiem.

My z Sandi na Bondi Beach
Tego wieczoru fantastycznie bawiliśmy się w towarzystwie Sandi, na koniec zabrała nas na plażę Bondi Beach. Była to pierwsza sydnejska plaża, którą zobaczyliśmy o zmroku i ostatnia, którą również, o ironio losu, przyszło nam widzieć o zmroku. Spacerowaliśmy wzdłuż brzegu ciesząc się szumem fal i wiatru. Zajrzeliśmy jeszcze do jednego z ulubionych sklepów Sandi, niestety tylko przez szybę.

 

Było już bardzo późno i ostatecznie przyszedł czas by się pożegnać. Przy stacji Bondi Junction emocje wzięły górę i chcąc nie chcąc łzy same płynęły, przecież spędziłyśmy razem tak wiele czasu. Łączyły nas i miłe, i smutne chwile, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Mam nadzieję, że Sandi pewnego dnia nas odwiedzi, tak jak obiecała.

niedziela, 27 marca 2011

Nasze Hornsby

Sobota minęła nam leniwie, za to dzień dzisiejszy miał przynieść kolejne niespodzianki.

Z większością osób, które poznaliśmy na antypodach, już się pożegnaliśmy wiedząc, że po naszych voyagach nie będziemy mieli na to zbyt wiele czasu. Pierwotnie Sandi proponowała, że wyprawi dla nas farewell party, czyli przyjęcie pożegnalne. Bardzo chciała, abym zaprosiła grono naszych australijskich przyjaciół do jej mieszkania. Uznaliśmy jednak, że nie jest to najlepszy pomysł, bo najprawdopodobniej nie porozmawialibyśmy z każdym zbyt wiele. Dlatego z tymi, na których nam zależało spotykaliśmy się osobiście jeszcze w lutym.

Dzisiaj natomiast mieliśmy jedyną okazję, aby zobaczyć się z naszymi wspaniałymi sąsiadami z Hornsby. Ron i Patt bardzo często podróżują i ciężko jest ich złapać, dlatego wcale się nie zastanawialiśmy, gdy zostaliśmy do nich zaproszeni. Po drodze wstąpiliśmy do Westfield, w którym swojego czasu bywaliśmy bardzo często. Bez problemu trafiliśmy do monopolowego Dan Murphy’s znajdującego się tuż przy Woolworths. Już dawno chcieliśmy im wręczyć dość sporą butelkę zawierającą nasz polski trunek i w końcu nadarzyła się ku temu okazja. Zadowoleni ze zdobyczy udaliśmy się do kasy, by zapłacić za żubrówkę ze wspaniale prezentującą się trawą w środku. W samym Woolworths zaopatrzyliśmy się jeszcze w soki jabłkowe i drobne przekąski.

Z gotową paczuszką poszliśmy w kierunku stacji Hornsby, skąd do domu Rona i Patt jest niedaleko. Ron jednak nalegał, abyśmy do niego zadzwonili, gdy już dotrzemy na miejsce, koniecznie chciał nas odebrać. Pogoda była dziś trochę kapryśna, dlatego skorzystaliśmy z tej sympatycznej propozycji i chwilę później siedzieliśmy już w samochodzie. Na miejscu serdecznie powitała nas Patt, a parę minut później dołączyli do nas Niki i Rayan. Dowiedzieliśmy się, że Trish również planowała się z nami zobaczyć, niestety zdrowie pokrzyżowało jej plany.

Opowiadaliśmy wszystkim o naszych podróżach i wrażeniach, a także o tym, czego się nauczyliśmy w tym kraju i jakie zabierzemy ze sobą wspomnienia. W pewnym momencie odwiedził nas Tiger, mały piesek Niki i Ryana. Wkrótce też na dworze zaczął rozchodzić się przyjemny zapach grillowanych potraw, to Ron przygotowywał wspaniale mięsne dania. Gdy już wszystko było gotowe Patt zaprosiła nas do jadalni, gdzie stół był suto zastawiony. W ogóle nie spodziewaliśmy się tak miłego przyjęcia. Wszystko było naprawdę pyszne. Po kolacji delektowaliśmy się polską żubrówką i jeszcze przez długi czas rozmawialiśmy. Nawet się nie spostrzegliśmy, jak zegarek wskazywał 21.00. Oj! Pora się rozstać i wracać do Redfern. Na odchodne otrzymaliśmy od Rona i Patt paczkę z prezentami, no i oczywiście Ron odwiózł nas na stację.

Byliśmy bardzo zmęczeni, ale jednocześnie niesamowicie cieszyliśmy się, że tak miło spędziliśmy niedzielne popołudnie i wieczór. Na pewno będziemy za nimi tęsknić, ale obiecaliśmy sobie, że zrobimy wszystko, by nasza znajomość przetrwała próbę czasu i odległości.


Do domu dotarliśmy dopiero po 22.00. Nie mogłam się powstrzymać i jeszcze tego samego wieczoru zajrzałam do paczuszki, którą dostaliśmy. W środku znajdowała się książka o Australii, koszulka dla Przemka, torba z aborygeńską sztuką i kilka drobnostek typu wisiorek do kluczy. Kolejne rzeczy, kolejne kilogramy do naszego ograniczonego bagażu, ale na pewno na wszystko znajdzie się miejsce :)

piątek, 25 marca 2011

Czas pożegnania

Piątek, nadszedł ten dzień, dzień pożegnania z Nową Zelandią. Wcale nam się nie spieszyło, choć hotel opuścić mieliśmy, jak nieomalże wszędzie, do godziny 10.00. Wczoraj praktycznie wszystko spakowaliśmy, więc dziś należało jedynie doprowadzić się do porządku, najeść, sprawdzić, czy wszystko zostało zabrane i czy pokój prezentuje się nienagannie.


Na lotnisko postanowiliśmy dostać się dokładnie w ten sam sposób, w jaki się z niego wydostaliśmy, czyli autobusem. Przyjemnie było patrzyć na znajome już nam szczyty i odnogę jeziora Wakatipu zwaną Frankton Arm oraz lądowisko dla helikopterów, z którego wzbijaliśmy się w niebiosa, by podbić lodowiec . Wystarczyło tak niewiele czasu, by niektóre zakamarki tak odległego dla nas kraju, stały się znajome i przyjazne.

 

Przed budynkiem lotniska przywitała nas ta sama rzeźba, która przykuła moją uwagę pierwszego dnia, trzej Maorysi o groźnych minach. Tuż za nimi znajduje się wejście dla pasażerów, prowadzące prosto do bramek, przy których się odprawiliśmy. Bez bagażu było nam o wiele lżej i mogliśmy pozwolić sobie na „playowanie”, czyli chodzenie po sklepach. Niestety nie ma ich wiele na lotnisku w Queenstown, pomimo tego była to dla nas jakaś forma rozrywki zajmująca trochę czasu. Gdy już dokładnie zapoznaliśmy się z artykułami w tutejszych butikach usiedliśmy i czekaliśmy na nasz lot.


Nasze oczekiwanie, na szczęście, nie trwało długo. Jako uczciwi turyści odprawę przeszliśmy pomyślnie, dzięki czemu wkrótce zajęliśmy miejsce w samolocie. Punktualnie o 12.20 zaczęliśmy kołowanie, by chwilę później wzbić się w powietrze. Uwielbiam siedzieć przy oknie, szczególnie przy bezchmurnej pogodzie, a południowa Nowa Zelandia jest po prostu zachwycająca, zapierająca dech w piersiach. Obserwowałam szczyty gór, a także linię brzegową i z niecierpliwością czekałam na moment, w którym zobaczę South Taranaki Bight, niestety nie udało mi się to, gdyż zamiast niej pojawiły się chmury.

Mieliśmy z Przemkiem wyjątkowe szczęście, ponieważ przez cały tydzień naszego pobytu nie spadła nawet jedna kropelka deszczu i dopiero na dzień naszego wylotu zapowiadano załamanie się pogody i obfite opady. To właśnie nadciągające, również nad Qeenstown, chmury przysłoniły mi widok ziemi i niestety nie zobaczyłam z góry wyspy północnej. Zamiast tego pozostało mi jeszcze raz obejrzeć video instrukcje bezpieczeństwa według New Zealand Airlines.


W Auckland wylądowaliśmy o 14.05, gdzie mieliśmy chwilę wytchnienia, akurat, aby napić się kawy i zjeść pyszną kanapkę. W portfelu pozostały nam ostatnie nowozelandzkie dolary, które mój kochany postanowił przeznaczyć na kolczyki dla mnie :) Ma się to Szczęście :)

  


Z Auckland czekała na nas już prosta droga do Sydney. Niestety ten lot był sporo opóźniony, z 16.00 zrobiła się prawie 17.00! No cóż czasami i tak bywa. Na całe szczęście w powietrzu przebywaliśmy planowane 1,5 godziny, po których ponownie stąpaliśmy po australijskiej ziemi. Sydney zobaczyliśmy dopiero z dworca głównego, na którym przesiadaliśmy się w kierunku stacji docelowej Redfern. To piękne miasto przywitało nas niesamowitą grą światła. Niebo zasnute było chmurami, lecz niektóre budynki rozświetlone były przedzierającymi się tu i ówdzie promieniami słońca.


Do domu dotarliśmy zmęczeni, ale doprawdy szczęśliwi. Zabraliśmy ze sobą całą masę zdjęć oraz jeszcze więcej wyjątkowych wspomnień.

czwartek, 24 marca 2011

Basket of Dreams

Nadszedł nasz ostatni, pełen dzień pobytu w Queenstown, więc postanowiliśmy spędzić go po części aktywnie, a po części leniwie. Pogoda była piękna, podobnie jak podczas całego naszego pobytu w Nowej Zelandii, toteż nic nie mogło stanąć nam na przeszkodzie, by zrealizować plan na dzisiaj.

Na szlakuRanek niczym nie różnił się od poprzednich, poranna higiena, śniadanko i w drogę. Tym razem nie do końca wiedziałam gdzie, ponieważ to Przemek dzierżył mapę. Byłam całkowicie zdana na moją drugą połowę. Pierwsza część szlaku, którym poprowadził mnie mój australijski studencik, wiodła krętymi uliczkami miasta. Na początku zachowywały one poziom, ale z czasem trzeba było nieco bardziej się wysilić, robiło się bowiem coraz bardziej stromo. Wreszcie weszliśmy w chaszcze, ale jak to na antypodach bywa znaleźliśmy tutaj chodnik i oczywiście schodki. Nie trwało to jednak długo, gdyż parę minut później znowu wyszliśmy na jedną z ulic, a naszym oczom ukazały się nieco bardziej okazałe domy niż te w centrum. Stąd było już pięknie widać jezioro Wakatipu oraz miasto, wprost wymarzone miejsce, aby się tu osiedlić. Po paru dalszych metrach dotarliśmy do tablicy informacyjnej, no i cóż trzeba będzie się zacząć wspinać…

Droga, która na nas czekała polecana była dla osób, które nie mają dużo czasu, czy też nie są zainteresowane większymi wyzwaniami. Brzmiało wręcz fantastycznie dokładnie tak, jak chcieliśmy. Początkowo dreptaliśmy szeroką ścieżką otoczoną drzewami i poza roślinnością niewiele było widać. Gdzieś na trasie znajdowała się ławeczka, na której piechurzy mogli znaleźć odrobinę ukojenia od wyczerpującej wędrówki oraz zrobić kilka zdjęć widniejącego w dole miasta Queenstown. My również skorzystaliśmy z okazji zrobienia sesji fotograficznej, choć nie zatrzymaliśmy się na długo.

My i Queenstown
Idąc dalej krajobraz powoli zaczynał się zmieniać. Wzdłuż szlaku pojawiły się przepiękne drzewa z olbrzymimi szyszkami, same rośliny również należały do okazałych. Uwielbiam takie cuda natury :) Co ciekawe tuż obok trasy stała tabliczka informacyjna dotycząca sosen tzw. wilding pines lub wilding conifers, czyli sosen, które są bardzo inwazyjne. Te iglaste drzewa powodują, że trawy, krzewy, czy też kępy innej drobnej roślinności, sprzyjającej rozwojowi endemicznych ptaków oraz insektów takich jak motyle, nie mogą się rozrastać. W Nowej Zelandii przeznacza się miliony dolarów, aby kontrolować właściwy, jak najmniejszy stan populacji sosen. Ciekawe, czy te które zrobiły na nas wrażenie, również podlegają kontroli?

Nieco dalej czekała na nas kolejna niewielka, ale zawsze, atrakcja. Bramka, na której widniało słońce, dwa ptaki oraz ryba. Przekraczając ją stanęliśmy na terytorium prywatnym :) ale również weszliśmy do zaczarowanego lasuuu...

Wspaniałe grzyby
W trakcie naszej dalszej wspinaczki dowiedzieliśmy się jeszcze, że wzgórze Queenstown Hill nazywane było kiedyś Tapu-Nui, co tłumaczy się jako niesamowita świętość. Dalej mijaliśmy czarujące miejsce, w którym rosły niezliczone ilości grzybów, takich dorodnych, czerwonych z białymi plamkami :) ale również ogromnych prawdziwków! Ten fragment naszej wędrówki zaliczam do najbardziej tajemniczych i bajkowych. Kończył się on przy ścieżce prowadzącej do miejsca widokowego, skąd mogliśmy podziwiać drugą część miasta z lotniskiem. Kilka osób wykorzystywało ten zakamarek, aby odpocząć, czy też poczytać książkę. My długo tu nie pozostaliśmy, tylko tyle żeby obserwować lądowanie jakiegoś samolotu. Chcieliśmy jak najszybciej dowiedzieć się, co ma nam jeszcze do zaoferowania szlak oraz przekonać się czym jest Basket of Dreams. W tym celu specjalnie wysoko wspinać się nie musieliśmy.

 

Basket of Dreams znajduje się nieomalże przy szczycie na wysokości około 500 m n.p.m. Jest to ciekawa spiralna konstrukcja zwojów metalu przypominająca koszyk, stąd nazwa, a znajduje się ona na kamiennej podmurówce. Z miejsca, w którym rzeźba ta została zainstalowana, rozciąga się spektakularny widok na góry i jezioro. Można w nim usiąść i podziwiać lub po prostu wykorzystać jako ławeczkę. Niesamowicie prezentuje się stąd Mordor. Właśnie tu postanowiliśmy chwilę się zadumać, aż na horyzoncie nie pojawili się inni turyści.

 

Na drogę powrotną wybraliśmy inny szlak, a przynajmniej jego fragment. Początkowo nie byliśmy do końca pewni dokąd nas on zaprowadzi, jedynie przypuszczaliśmy, że trafimy do miejsca rozwidlenia, które mijaliśmy wchodząc tutaj. Nic a nic się nie myliliśmy, a na dodatek okazało się, że wcześniej wspinając się zrobiliśmy słusznie nie wybierając tej trasy, bo ten odcinek był krótszy, ale bardziej stromy. Do hotelu Base wracaliśmy bez pośpiechu. Na miejscu zafundowaliśmy sobie ciepłą herbatę i pyszny prawie tak samo ciepły obiad. Tego nam było potrzeba i w końcu mogliśmy przeznaczyć drugą część dnia na realizację dużo trudniejszego zadania: Misji Specjalnej, czyli kupna drobnych pamiątek.

Zanim jednak wyruszyliśmy na miasto, czekała na nas kolejna niespodzianka. Wsiadając do windy w hotelu dołączyła do nas grupa roześmianej młodzieży, która jak na to wskazywały bagaże, dopiero przyjechała na wakacje. Nie to jednak było niespodzianką, ale to że od czasu do czasu część tej grupy poza angielskim porozumiewała się w innym języku. Dwuletni pobyt w Australii przyzwyczaił nas do dźwięków mów różnych narodowości i dobrze wiemy, że Chińczycy posługują się podobnymi głoskami jak my (na przykład „pączki” :) ). Z początku, więc nie zwracałam uwagi na naszych towarzyszy, ale moje podejrzenie wzbudziło Przemka „Cześć”. Okazało się, że owa grupa w większości składała się z Polaków. Niestety ze względu na naszą misję i ich plany, nie mieliśmy okazji na dłuższą rozmowę poza wymianą uprzejmości i wszyscy rozeszliśmy się do swoich pokoi.

  

Queenstown jest niewielkim miastem, zamieszkuje je przeszło 10 tys. osób, gdyby doliczyć jeszcze obszar wokół jeziora otrzymamy niespełna 30 tys. Jak można się domyślać niewiele tu większych ulic a i sklepy mają podobny asortyment. Trudno, więc było zrealizować nasz plan, ale po kilku godzinach udało się, częściowo dzięki naszym wcześniejszym spacerom po mieście i rozeznaniu, co mają nam do zaoferowania handlarze.

 

Queenstown
Szczęśliwi, że wypełniliśmy misję, wróciliśmy do hotelu, gdzie po krótkim odpoczynku przyszło nam powoli organizować bagaże.