czwartek, 24 marca 2011

Basket of Dreams

Nadszedł nasz ostatni, pełen dzień pobytu w Queenstown, więc postanowiliśmy spędzić go po części aktywnie, a po części leniwie. Pogoda była piękna, podobnie jak podczas całego naszego pobytu w Nowej Zelandii, toteż nic nie mogło stanąć nam na przeszkodzie, by zrealizować plan na dzisiaj.

Na szlakuRanek niczym nie różnił się od poprzednich, poranna higiena, śniadanko i w drogę. Tym razem nie do końca wiedziałam gdzie, ponieważ to Przemek dzierżył mapę. Byłam całkowicie zdana na moją drugą połowę. Pierwsza część szlaku, którym poprowadził mnie mój australijski studencik, wiodła krętymi uliczkami miasta. Na początku zachowywały one poziom, ale z czasem trzeba było nieco bardziej się wysilić, robiło się bowiem coraz bardziej stromo. Wreszcie weszliśmy w chaszcze, ale jak to na antypodach bywa znaleźliśmy tutaj chodnik i oczywiście schodki. Nie trwało to jednak długo, gdyż parę minut później znowu wyszliśmy na jedną z ulic, a naszym oczom ukazały się nieco bardziej okazałe domy niż te w centrum. Stąd było już pięknie widać jezioro Wakatipu oraz miasto, wprost wymarzone miejsce, aby się tu osiedlić. Po paru dalszych metrach dotarliśmy do tablicy informacyjnej, no i cóż trzeba będzie się zacząć wspinać…

Droga, która na nas czekała polecana była dla osób, które nie mają dużo czasu, czy też nie są zainteresowane większymi wyzwaniami. Brzmiało wręcz fantastycznie dokładnie tak, jak chcieliśmy. Początkowo dreptaliśmy szeroką ścieżką otoczoną drzewami i poza roślinnością niewiele było widać. Gdzieś na trasie znajdowała się ławeczka, na której piechurzy mogli znaleźć odrobinę ukojenia od wyczerpującej wędrówki oraz zrobić kilka zdjęć widniejącego w dole miasta Queenstown. My również skorzystaliśmy z okazji zrobienia sesji fotograficznej, choć nie zatrzymaliśmy się na długo.

My i Queenstown
Idąc dalej krajobraz powoli zaczynał się zmieniać. Wzdłuż szlaku pojawiły się przepiękne drzewa z olbrzymimi szyszkami, same rośliny również należały do okazałych. Uwielbiam takie cuda natury :) Co ciekawe tuż obok trasy stała tabliczka informacyjna dotycząca sosen tzw. wilding pines lub wilding conifers, czyli sosen, które są bardzo inwazyjne. Te iglaste drzewa powodują, że trawy, krzewy, czy też kępy innej drobnej roślinności, sprzyjającej rozwojowi endemicznych ptaków oraz insektów takich jak motyle, nie mogą się rozrastać. W Nowej Zelandii przeznacza się miliony dolarów, aby kontrolować właściwy, jak najmniejszy stan populacji sosen. Ciekawe, czy te które zrobiły na nas wrażenie, również podlegają kontroli?

Nieco dalej czekała na nas kolejna niewielka, ale zawsze, atrakcja. Bramka, na której widniało słońce, dwa ptaki oraz ryba. Przekraczając ją stanęliśmy na terytorium prywatnym :) ale również weszliśmy do zaczarowanego lasuuu...

Wspaniałe grzyby
W trakcie naszej dalszej wspinaczki dowiedzieliśmy się jeszcze, że wzgórze Queenstown Hill nazywane było kiedyś Tapu-Nui, co tłumaczy się jako niesamowita świętość. Dalej mijaliśmy czarujące miejsce, w którym rosły niezliczone ilości grzybów, takich dorodnych, czerwonych z białymi plamkami :) ale również ogromnych prawdziwków! Ten fragment naszej wędrówki zaliczam do najbardziej tajemniczych i bajkowych. Kończył się on przy ścieżce prowadzącej do miejsca widokowego, skąd mogliśmy podziwiać drugą część miasta z lotniskiem. Kilka osób wykorzystywało ten zakamarek, aby odpocząć, czy też poczytać książkę. My długo tu nie pozostaliśmy, tylko tyle żeby obserwować lądowanie jakiegoś samolotu. Chcieliśmy jak najszybciej dowiedzieć się, co ma nam jeszcze do zaoferowania szlak oraz przekonać się czym jest Basket of Dreams. W tym celu specjalnie wysoko wspinać się nie musieliśmy.

 

Basket of Dreams znajduje się nieomalże przy szczycie na wysokości około 500 m n.p.m. Jest to ciekawa spiralna konstrukcja zwojów metalu przypominająca koszyk, stąd nazwa, a znajduje się ona na kamiennej podmurówce. Z miejsca, w którym rzeźba ta została zainstalowana, rozciąga się spektakularny widok na góry i jezioro. Można w nim usiąść i podziwiać lub po prostu wykorzystać jako ławeczkę. Niesamowicie prezentuje się stąd Mordor. Właśnie tu postanowiliśmy chwilę się zadumać, aż na horyzoncie nie pojawili się inni turyści.

 

Na drogę powrotną wybraliśmy inny szlak, a przynajmniej jego fragment. Początkowo nie byliśmy do końca pewni dokąd nas on zaprowadzi, jedynie przypuszczaliśmy, że trafimy do miejsca rozwidlenia, które mijaliśmy wchodząc tutaj. Nic a nic się nie myliliśmy, a na dodatek okazało się, że wcześniej wspinając się zrobiliśmy słusznie nie wybierając tej trasy, bo ten odcinek był krótszy, ale bardziej stromy. Do hotelu Base wracaliśmy bez pośpiechu. Na miejscu zafundowaliśmy sobie ciepłą herbatę i pyszny prawie tak samo ciepły obiad. Tego nam było potrzeba i w końcu mogliśmy przeznaczyć drugą część dnia na realizację dużo trudniejszego zadania: Misji Specjalnej, czyli kupna drobnych pamiątek.

Zanim jednak wyruszyliśmy na miasto, czekała na nas kolejna niespodzianka. Wsiadając do windy w hotelu dołączyła do nas grupa roześmianej młodzieży, która jak na to wskazywały bagaże, dopiero przyjechała na wakacje. Nie to jednak było niespodzianką, ale to że od czasu do czasu część tej grupy poza angielskim porozumiewała się w innym języku. Dwuletni pobyt w Australii przyzwyczaił nas do dźwięków mów różnych narodowości i dobrze wiemy, że Chińczycy posługują się podobnymi głoskami jak my (na przykład „pączki” :) ). Z początku, więc nie zwracałam uwagi na naszych towarzyszy, ale moje podejrzenie wzbudziło Przemka „Cześć”. Okazało się, że owa grupa w większości składała się z Polaków. Niestety ze względu na naszą misję i ich plany, nie mieliśmy okazji na dłuższą rozmowę poza wymianą uprzejmości i wszyscy rozeszliśmy się do swoich pokoi.

  

Queenstown jest niewielkim miastem, zamieszkuje je przeszło 10 tys. osób, gdyby doliczyć jeszcze obszar wokół jeziora otrzymamy niespełna 30 tys. Jak można się domyślać niewiele tu większych ulic a i sklepy mają podobny asortyment. Trudno, więc było zrealizować nasz plan, ale po kilku godzinach udało się, częściowo dzięki naszym wcześniejszym spacerom po mieście i rozeznaniu, co mają nam do zaoferowania handlarze.

 

Queenstown
Szczęśliwi, że wypełniliśmy misję, wróciliśmy do hotelu, gdzie po krótkim odpoczynku przyszło nam powoli organizować bagaże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz