piątek, 25 marca 2011

Czas pożegnania

Piątek, nadszedł ten dzień, dzień pożegnania z Nową Zelandią. Wcale nam się nie spieszyło, choć hotel opuścić mieliśmy, jak nieomalże wszędzie, do godziny 10.00. Wczoraj praktycznie wszystko spakowaliśmy, więc dziś należało jedynie doprowadzić się do porządku, najeść, sprawdzić, czy wszystko zostało zabrane i czy pokój prezentuje się nienagannie.


Na lotnisko postanowiliśmy dostać się dokładnie w ten sam sposób, w jaki się z niego wydostaliśmy, czyli autobusem. Przyjemnie było patrzyć na znajome już nam szczyty i odnogę jeziora Wakatipu zwaną Frankton Arm oraz lądowisko dla helikopterów, z którego wzbijaliśmy się w niebiosa, by podbić lodowiec . Wystarczyło tak niewiele czasu, by niektóre zakamarki tak odległego dla nas kraju, stały się znajome i przyjazne.

 

Przed budynkiem lotniska przywitała nas ta sama rzeźba, która przykuła moją uwagę pierwszego dnia, trzej Maorysi o groźnych minach. Tuż za nimi znajduje się wejście dla pasażerów, prowadzące prosto do bramek, przy których się odprawiliśmy. Bez bagażu było nam o wiele lżej i mogliśmy pozwolić sobie na „playowanie”, czyli chodzenie po sklepach. Niestety nie ma ich wiele na lotnisku w Queenstown, pomimo tego była to dla nas jakaś forma rozrywki zajmująca trochę czasu. Gdy już dokładnie zapoznaliśmy się z artykułami w tutejszych butikach usiedliśmy i czekaliśmy na nasz lot.


Nasze oczekiwanie, na szczęście, nie trwało długo. Jako uczciwi turyści odprawę przeszliśmy pomyślnie, dzięki czemu wkrótce zajęliśmy miejsce w samolocie. Punktualnie o 12.20 zaczęliśmy kołowanie, by chwilę później wzbić się w powietrze. Uwielbiam siedzieć przy oknie, szczególnie przy bezchmurnej pogodzie, a południowa Nowa Zelandia jest po prostu zachwycająca, zapierająca dech w piersiach. Obserwowałam szczyty gór, a także linię brzegową i z niecierpliwością czekałam na moment, w którym zobaczę South Taranaki Bight, niestety nie udało mi się to, gdyż zamiast niej pojawiły się chmury.

Mieliśmy z Przemkiem wyjątkowe szczęście, ponieważ przez cały tydzień naszego pobytu nie spadła nawet jedna kropelka deszczu i dopiero na dzień naszego wylotu zapowiadano załamanie się pogody i obfite opady. To właśnie nadciągające, również nad Qeenstown, chmury przysłoniły mi widok ziemi i niestety nie zobaczyłam z góry wyspy północnej. Zamiast tego pozostało mi jeszcze raz obejrzeć video instrukcje bezpieczeństwa według New Zealand Airlines.


W Auckland wylądowaliśmy o 14.05, gdzie mieliśmy chwilę wytchnienia, akurat, aby napić się kawy i zjeść pyszną kanapkę. W portfelu pozostały nam ostatnie nowozelandzkie dolary, które mój kochany postanowił przeznaczyć na kolczyki dla mnie :) Ma się to Szczęście :)

  


Z Auckland czekała na nas już prosta droga do Sydney. Niestety ten lot był sporo opóźniony, z 16.00 zrobiła się prawie 17.00! No cóż czasami i tak bywa. Na całe szczęście w powietrzu przebywaliśmy planowane 1,5 godziny, po których ponownie stąpaliśmy po australijskiej ziemi. Sydney zobaczyliśmy dopiero z dworca głównego, na którym przesiadaliśmy się w kierunku stacji docelowej Redfern. To piękne miasto przywitało nas niesamowitą grą światła. Niebo zasnute było chmurami, lecz niektóre budynki rozświetlone były przedzierającymi się tu i ówdzie promieniami słońca.


Do domu dotarliśmy zmęczeni, ale doprawdy szczęśliwi. Zabraliśmy ze sobą całą masę zdjęć oraz jeszcze więcej wyjątkowych wspomnień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz