niedziela, 31 października 2010

Na zakupy Monorail'em ;)

Kolejka MonorailKolejny dzień pełen wrażeń za nami i wcale się tego nie spodziewałam :)

Wyszliśmy z domu po prostu pozałatwiać kilka niezbędnych rzeczy. Kiedy krążyliśmy w pobliżu Paddy’s Market spojrzałam na kolejkę Monorail i tak jakoś zaproponowałam, że może warto by było zrobić rundkę.

Kolejka Monorail powstała w połowie lat 80’, kiedy przebudowywano około 50 hektarów ziemi w Darling Harbour. Miała ona pomóc pasażerom w poruszaniu się po centrum Sydney tzw. CBD (Central Business District). Obecnie oprócz tego, że ułatwia mieszkańcom szybkie przemieszczanie się, stanowi ona również atrakcję turystyczną, a łączy przy tym ze sobą najważniejsze punkty centrum: Powerhouse Museum, Sydney Aquarium oraz Sydney Convention and Exhibition. Tor kolejki znajduje się minimum 5,5 metra nad ziemią i jest to pojedyncza pętla o długości 3,6 kilometra.

Ponieważ przejazd kosztuje zaledwie $4,90 od osoby i jak nas poinformowała pani w kasie, jest on ważny na dowolną ilość przystanków, postanowiliśmy zaszaleć :) Przemek kupił dwa bilety i… szybko, bo kolejka jedzie! Niestety zatrzymała mnie bramka. Nie mamy biletów! Zaczęłam popychać bramkę, a tu nic. Zobaczyła to pani, która wcześniej udzielała nam informacji i powiedziała, że mamy użyć bilety. Jakie bilety??? Odpowiedziałam jej, że nie dała ich nam. Na co ze stoickim spokojem sympatyczna sprzedawczyni opuściła swoje stanowisko i pokazała nam, że niczego nieświadomy Przemek trzymał je w ręku. Skąd, więc nasze zachowanie? Otóż bilety na monorail to po prostu żetony, które zlały się z monetami wydanymi przez kasjerkę. Często tak bywa, że gdy coś jest zbyt proste to człowiek się gubi, tak jak my ;)

 Bilet na Monorail 

Usatysfakcjonowani rozpoczęliśmy sesję zdjęciową na stacji. Gdy pojawiła się następna kolejka nie wsiedliśmy do niej, bo było w niej zbyt tłoczno, a ponieważ pojawiały się one co około 2-3 minuty, więc można było sobie na ten luksus pozwolić. W następnej znaleźliśmy wagonik, gdzie spokojnie usiedliśmy i w drogę.

  

Przyjemnie było zobaczyć miasto z innej perspektywy, przy okazji strzelałam zdjęcie za zdjęciem nie mając pojęcia, czy w ogóle coś będzie widać, bo niestety szyby były niesamowicie porysowane i brudne. Gdy zbliżaliśmy się do punktu wyjścia uznaliśmy, że jest nam mało i jedziemy dalej. Tym razem Przemek przejął funkcję głównego fotografa, a ja skupiłam się na podziwianiu widoków. Przejeżdżając nad Darling Harbour wypatrzyliśmy, że w porcie dzieje się coś ciekawego, a że wcześniej ustaliliśmy, iż tu zakończymy naszą „szaloną” podróż i wrócimy spacerkiem do punktu wyjścia, więc świetnie się złożyło.


Akurat, gdy przechodziliśmy przez most, moją uwagę przykuł fakt zamkniętych częściowo bramek, z czym wcześniej się nie spotkałam. Nieco później rozległ się głos, że zamykają most w celach pokazowych. To już drugi raz, gdy mieliśmy podziwiać obracający się Pyrmont Bridge.

Pyrmont Bridge ma swoją ciekawą historię. W 1857 roku powstał tam pierwszy most, który celowo w późniejszych latach został zburzony z myślą o budowie nieco bardziej nowoczesnego. Ten otwarto w 1902 roku i był to pierwszy most zasilany elektrycznie, dzięki czemu może się okręcać. Pierwotnie jeździły na nim samochody, a gdy w pobliżu powstała autostrada, most zamknięto, po to by wkrótce otworzyć go dla pieszych.


Na informację o pokazie dla turystów ruszyliśmy biegiem z mostu nad brzeg portu, aby móc nacieszyć się tym widokiem ponownie. Nieco zziajani, ale zadowoleni, że nie planując niczego mieliśmy już dwie atrakcje tego dnia, poszliśmy obrać dogodne stanowisko do obserwowania, jak się okazało, wyścigu Dragon Boat Racing. Ścigali się! Oj, ścigali! Wczorajszy Food & Wine Fair 2010 był poświęcony wspieraniu chorych na AIDS. Dzisiejsza impreza Dargon Boat Racing wspierała chorych na raka piersi, a dokładniejsza jego nazwa brzmiała Dragons Abreast Festival. Czyż to nie jest super, dobrze się bawić i pomagać innym? Zabawa ta ma swój początek już w 1998, ale nie w NSW, lecz w NT. Z kolei nazywa Dragons Abreast Festival związana jest z nazwą organizacji charytatywnej Dragons Abreast.


Niestety na tym wyścigu długo nie wytrzymaliśmy, bowiem słoneczko grzało tak przyjemnie, iż zapragnęliśmy czegoś chłodnego do picia i cienia. Schroniliśmy się w budynku à la „Targi Poznańskie”. Był to pomysł Przemka, bo w środku działała klimatyzacja i dzięki temu wiało lekkim chłodem. Jak się okazało trafiliśmy na targi turystyczne. Biura podróży oraz linii lotniczych prezentowały swoje oferty. Ponieważ jesteśmy tym tematem ostatnio bardzo zainteresowani dlatego chętnie przeszliśmy się po sali w poszukiwaniu ciekawych ofert. Udało nam się upolować jedynie dwa katalogi, bowiem targi nastawione były raczej na wycieczki do Europy. Co dla mnie było interesujące, to fakt, że od razu na miejscu można było zarezerwować i wykupić wycieczkę. Raczej nie dla mnie, ja w takim przypadku muszę porównać różne oferty i zastanowić się, która mi odpowiada, a na to jeden dzień to za mało.

Zmęczeni, ale zadowoleni w końcu postanowiliśmy pozałatwiać to, co przed wyjściem z domu zaplanowaliśmy, a potem do niego wrócić :)

sobota, 30 października 2010

To nie moja wina :)

Zgadnijcie o czym ponownie napiszę? O jedzeniu :D Tak, tak, a Przemek tylko się śmieje, że powoli stajemy się już rasowymi Australijczykami :D

CENTRUM Sydney ponownie gościło food festiwal, tym razem był to Sydney Food & Wine Fair 2010. Wydarzenie to miało zapewnić ludziom nie tylko rozrywkę, fundusze, które w między czasie były gromadzone, przeznaczone zostały na opiekę i wspomaganie osób chorych na HIV/AIDS.

Oczywiście nie mogliśmy opuścić wydarzenia, gdzie jest jedzenie i spacerkiem ruszyliśmy w kierunku Hyde Park. Na miejscu wmieszaliśmy się w tłum ludzi, których już było bardzo wielu, a przecież Food & Wine Fair 2010 starował o 12:00, czyli mniej więcej w momencie naszego przyjścia.

 


Na żywnościowym jarmarku znajdowali się przedstawiciele znanych sydneyskich restauracji. Zamiast płacić gotówką przy poszczególnych straganach, było kilka wyznaczonych miejsc opisanych Coupon Sales i to właśnie tam należało się udać by zakupić tyle kuponów ile chcemy, a następnie przy wybranym stanowisku wymienić je na to co chcielibyśmy wypić bądź zjeść. Ponieważ porcje serwowane przez restauracje były „zabójczo ogromne” pierwotnie planowaliśmy przekąsić coś konkretnego gdzieś indziej, jednak z uwagi na szczytny cel uznaliśmy, że dorzucimy chociaż symboliczną cegiełkę. W każdym bądź razie nie planowaliśmy się najeść i się nie najedliśmy, ani nie napiliśmy :)


Zanim zdecydowaliśmy się na zakup kuponów, przeszliśmy się wszystkimi alejkami, wzdłuż których rozstawione były stragany. Rozeznaliśmy się w „kuponowych cenach” i zdecydowaliśmy się na cały bloczek, czyli 5 sztuk. Za dwa z nich otrzymaliśmy pikantną bułę, nadziewaną australijską kiełbaską i papryczką chilli . Kolejne dwa przeznaczyliśmy na kieliszek wytrawnego czerwonego Shiraz’a, aby mieć czym gasić pożar po chilli.

Tak zaopatrzeni znaleźliśmy ławeczkę, którą jeszcze chwilę wcześniej zajmował ibis czarnopióry. Mając zapewnione miejsce siedzące mogliśmy oddać się delektowaniu naszymi zdobyczami. Smakowało wyjątkowo dobrze. Nie wiem, czy to zasługa głodu, wyboru jedzenia, czy może wspaniałej pogody. Jak się okazało starczyło nam jeszcze na kawę za jeden kupon i całe szczęście, bo choć bułka była bardzo dobra, to czułam niewielki ogień w ustach, którego wino nie ugasiło do końca.

Kto by przypuszczał, że ten posiłek da nam tyle energii, iż będziemy w stanie zwiedzić nowo otwarte centrum handlowe Westfield ;) a jednak. Centrum zlokalizowane jest pod wieżą sydneyską, w środku prezentuje się bardzo ciekawie i nawet poza typowymi sklepami jak Esprit, czy Supré, są tu (lub wkrótce zostaną otwarte) rzadsze jak na Australię marki, takie jak choćby Zara! Aż nie mogę się doczekać, kiedy sklep z europejską marką zostanie otwarty. Nie, nie, nie zamierzam niczego w nim kupować, interesują mnie tylko ceny naszych, mam nadzieję, normalnych rzeczy. W tym centrum znajduje się także wejście na wieżę Sydney Tower. Obecnie wygląda ono bardziej imponująco niż wówczas, gdy my się na nią wybraliśmy. Na całe szczęście wejście do wieży nie ma wpływu na widok z góry :)

  

 

Wkrótce okazało się, że bułka, wino i kawa to jednak za mało jak na kilka godzin spaceru w związku z czym postanowiliśmy obrać kurs na domek, gdzie przygotowaliśmy sobie paluszki krabowe i pierogi – pychotka :) co kończy kolejny australijski post o jedzeniu :D

piątek, 29 października 2010

Rigoletto, pizza to czy spaghetti?

Ostatnio często bywamy spontaniczni i wychodzi nam to na dobre :) Tym razem podjęłam męską decyzję, że czas wybrać się na sztukę do Sydney Opera House, wybrałam Rigoletto. Od chwili, gdy kupiłam bilety, nie mogłam się już doczekać kiedy nadejdzie ten moment, że w eleganckich strojach będziemy przekraczali próg jednego z najbardziej znanych budynków na świecie.


Los zrządził, że piątek był dla nas bardzo pracowitym dniem. Przemek wrócił do domu o godzinę wcześniej niż ja i przygotował obiad. Mnie Sandi podwiozła na stację Bondi Junction, aby zaoszczędzić mi kilkanaście minut. Przyznam, że byłam jej bardzo wdzięczna. Do domu dotarłam o 17:50, tym samym miałam około 40 minut na przyszykowanie się do wyjścia. Szybki posiłek, poprawienie makijażu, przebranie się i na czas o 18:30 oboje byliśmy gotowi. Pociągiem dotarliśmy na Circular Quay, a stamtąd już tylko 5-10 minut piechotką, wzdłuż zatoki. Bardzo przyjemny spacer na początek miłego wieczoru.


W Operze znajdowało się już sporo osób. Niektórzy jeszcze przed sztuką rozkoszowali się lampką wina, inni wykorzystywali te ostatnie minuty na rozmowę ze znajomymi. My natomiast skrupulatnie obejrzeliśmy wnętrze mniejszej części Opera House, w której wystawiane są opery, po czym spokojnie udaliśmy się na nasze miejsca. Przyznać muszę, że ta część Opera House w ogólne nie zrobiła na mnie wrażenia. Właściwie we wnętrzu dominuje beton oraz drewniane dodatki, ale tych jest zdecydowanie mniej. Jeśli chodzi o ludzi, to Przemek słusznie zauważył, że w Poznaniu, gdy wybieraliśmy się na jakąś sztukę, odsetek osób ubranych nazwijmy to na luzie, był zdecydowanie mniejszy niż tu w Sydney. Co natomiast jest takie samo, a no spóźnialscy skutecznie zakłócający początek sztuki.

W końcu jednak nadeszła oczekiwana chwila :)

W pierwszym i jednocześnie najdłuższym akcie poznaliśmy wszystkich bohaterów i atrakcje, między innymi obracającą się scenę w trakcie sztuki – rewelacja! Wszystko robiło na mnie niesamowite wrażenie, począwszy od śpiewu i gry aktorów, skończywszy na scenografii. W czasie pierwszej przerwy ja udałam się przypudrować nosek ;) podczas gdy Przemek zadbał o dwa kieliszki Chardonnay. W trakcie tych kilkunastu minut przeznaczonych na rozprostowanie kości, czuliśmy się nieomalże jak gwiazdy stojąc na czerwonym dywanie delektując się wyśmienitym trunkiem. Oczywiście nie obyło się bez rozkoszowania się widokiem mostu i zatoki z balkonu operowego. Z zadumy wyrwał nas dźwięk pierwszego dzwonka. Niestety nie zostaliśmy wpuszczeni na salę właściwymi drzwiami z uwagi na wypadek, który miał miejsce w trakcie przerwy. Ktoś najprawdopodobniej się poślizgnął i rozciął sobie skroń. Na całe szczęście służby ratunkowe pojawiły się niezwłocznie i udzieliły koniecznej pomocy na miejscu. My tymczasem zajęliśmy już swoje miejsca, dostając się do nich z drugiej strony naszego rzędu.

 

Drugą przerwę poświęciliśmy na dokładniejsze przyjrzenie się sali, wyniki czego widoczne są na zdjęciach.

  

Sztuka pozostawiła w nas podobne wrażenie. Oboje zgodnie uważamy, że rola Rigoletto została odegrana po mistrzowsku przez Warwick'a Fyfe. Barwa i siła jego głosu najbardziej przypadła nam do gustu. Oczywiście pozostali aktorzy byli niesamowici, a gdy padały znane dźwięki takie jak: „La Donna È Mobile”, aż się chciało śpiewać razem z nimi!

Przemek zauważył również, że na kartce zawierającej streszczenie, które otrzymaliśmy na miejscu, napisane było, że niektórzy spośród wykonawców są dodatkowo sponsorowani. I tak na przykład Emma Mattews wcielająca się w rolę córki Rigoletta, Gildę sponsorowana jest przez Jennifer Brukner.

Nie mogę również zapomnieć o wspaniałej muzyce, którą wykonała dla nas orkiestra Australian Opera and Balet Orchestra pod batutą Olliver-Philippe Cunéo. Sztuka skończyła się grubo po 22:00, a aktorzy byli długo oklaskiwani i obtupywani przez publiczność. Niestety bisów się nie doczekaliśmy ;) a wielka szkoda.

 

Do Opera House prawdopodobnie jeszcze zawitamy ponieważ, żadne z nas nie było nigdy na symfonii, a i tych wrażeń jesteśmy żądni. Wówczas zapewne zdradzimy Wam również nasze doznania i szczegóły wyglądu większej muszli Opery House.

środa, 27 października 2010

Czmychająca Gwiazda…

Nie miałam jeszcze okazji wspomnieć, że mam kochane rodzeństwo, a mam :) Może to być dla niektórych dziwne, ale przebywając tak długo w tym egzotycznym kraju miewam czasami trudne i smutne dni. Na całe szczęście jest ze mną Przemek i ktoś kiedyś wymyślił coś takiego jak Skype, więc często rozmawiamy z rodziną, no i dzięki temu mam częsty kontakt z rodzeństwem.

Chcąc podziękować siostrze za to, że jest najlepszą przyjaciółką na świecie, zapragnęłam zdobyć dla niej autograf olimpijczyka Ian’a Thorpe, i dziś … ale nie uprzedzajmy faktów.

Już od jakiegoś miesiąca wiedzieliśmy, że Ian weźmie udział w pogadance o kulturze aborygeńskiej w art.afterhours w Art Gallery of New South Wales, jako współwydawca trzech książek dla dzieci. Właściwie są to trzy krótkie piosenki, spisane nie tylko dla dzieci, dzisiaj dodatkowo wykonywane były przez ich autorów. Opowiadają one różne historie: jedna o tym jak odbierano aborygeńskie dzieci rodzicom, aby oddzielić je od ich kultury i „przerobić na biało”, druga opowiada z kolei o historii Uluru, a trzecia jest o Australii Australijczyków, czyli Aborygenów i reszty zamieszkującej tą wyspę. Ale do rzeczy.

Ian ThorpeBiletCała „impreza” miała rozpocząć się o 18.30. Na miejsce dotarliśmy dużo przed czasem. Zarezerwowaliśmy sobie krzesełka poprzez zostawienie marynarki i sweterka, a następnie wykorzystaliśmy te kilka pozostałych minut i poszliśmy obejrzeć wystawę „David to Cézanne”. Spodziewaliśmy się obrazów olejnych impresjonistów, a zamiast tego mogliśmy podziwiać ich (impresjonistów) szkice i akwarele. Przyznać muszę, że pomimo iż nie było to do końca to czego oczekiwaliśmy, wystawa bardzo mi się podobała. O 18.20 postanowiliśmy, że czas pomóc sweterkowi i marynarce w pilnowaniu naszych miejsc. Na całe szczęście kultura tutaj jest na tyle wysoka, że nikt nam nie próbował eksmitować naszych rzeczy. Spokojnie rozsiedliśmy się na naszych miejscach i niemalże w tym samym momencie pojawił się pierwszy gość tego wieczoru … ale jeszcze nie Ian … Shane Howard. Długo czekać nie musieliśmy na Neil’a Murray, z kolei ostatni z autorów i wykonawców Archie Roach nie pojawił się za względów zdrowotnych. Ponieważ fundacja „Ian Thorpe Fountain for Youth” jest głównym sponsorem tego projektu, na scenie przed nami nie zabrakło Ian’a Thorpe.

W środku od lewej: Shane Howard, Neil Murray, Ian Thorpe
Impreza miała charakter pogawędki, o Aborygenach, skąd się wzięło u autorów zainteresowanie tym tematem, dlaczego powinno się chronić historię tego ludu itp. W między czasie wykonane zostały wszystkie trzy piosenki, jak już wcześniej wspomniałam wydane w formie książeczek: „Solid Rock”, „Took the Children Away” oraz „My Island Home”. Najbardziej podobała mi się druga :)

My Island Home Solid Rock Took the children away


Od lewej: Shane Howard, Neil Murray, Ian ThorpePod koniec rozmowy poinformowano nas, że uczestnicy pogawędki chętnie dadzą nam autografy, przy specjalnie przygotowanym stoliku nieopodal księgarni. Oczywiście byliśmy z Przemkiem do tego przygotowani – dużo wcześniej zaopatrzyliśmy się w egzemplarze wszystkich trzech utworów. Ja oczywiście próbowałam natychmiast dorwać Ian’a, żeby mieć najcenniejszy prezent dla Hani. Drogę jednak zablokowała mi paskudna pani, która spokojnie przypominała o stoliku za rogiem i że tam należy czekać. Nie miałam nawet szansy podejść do Ian’a, aż sama się zadziwiam :) Pewnie zachowywałam się jak dzika fanka, a taką nie jestem ;)

I tu przyznać muszę zrobiono nas w konia. Przy stoliku pojawili się tylko Shane Howard i Neil Murray, a Ian tymczasem wymknął się z galerii. Wraz z osobami stojącymi w kolejce byliśmy zawiedzeni. Na pocieszenie mam zdjęcia i film z tego spotkania, ale mimo wszystko czuję lekki, a nawet większy niż lekki, niedosyt. Mój wymarzony prezent dla siostry po prostu uciekł :( Czmychnął ukradkiem…