sobota, 30 października 2010

To nie moja wina :)

Zgadnijcie o czym ponownie napiszę? O jedzeniu :D Tak, tak, a Przemek tylko się śmieje, że powoli stajemy się już rasowymi Australijczykami :D

CENTRUM Sydney ponownie gościło food festiwal, tym razem był to Sydney Food & Wine Fair 2010. Wydarzenie to miało zapewnić ludziom nie tylko rozrywkę, fundusze, które w między czasie były gromadzone, przeznaczone zostały na opiekę i wspomaganie osób chorych na HIV/AIDS.

Oczywiście nie mogliśmy opuścić wydarzenia, gdzie jest jedzenie i spacerkiem ruszyliśmy w kierunku Hyde Park. Na miejscu wmieszaliśmy się w tłum ludzi, których już było bardzo wielu, a przecież Food & Wine Fair 2010 starował o 12:00, czyli mniej więcej w momencie naszego przyjścia.

 


Na żywnościowym jarmarku znajdowali się przedstawiciele znanych sydneyskich restauracji. Zamiast płacić gotówką przy poszczególnych straganach, było kilka wyznaczonych miejsc opisanych Coupon Sales i to właśnie tam należało się udać by zakupić tyle kuponów ile chcemy, a następnie przy wybranym stanowisku wymienić je na to co chcielibyśmy wypić bądź zjeść. Ponieważ porcje serwowane przez restauracje były „zabójczo ogromne” pierwotnie planowaliśmy przekąsić coś konkretnego gdzieś indziej, jednak z uwagi na szczytny cel uznaliśmy, że dorzucimy chociaż symboliczną cegiełkę. W każdym bądź razie nie planowaliśmy się najeść i się nie najedliśmy, ani nie napiliśmy :)


Zanim zdecydowaliśmy się na zakup kuponów, przeszliśmy się wszystkimi alejkami, wzdłuż których rozstawione były stragany. Rozeznaliśmy się w „kuponowych cenach” i zdecydowaliśmy się na cały bloczek, czyli 5 sztuk. Za dwa z nich otrzymaliśmy pikantną bułę, nadziewaną australijską kiełbaską i papryczką chilli . Kolejne dwa przeznaczyliśmy na kieliszek wytrawnego czerwonego Shiraz’a, aby mieć czym gasić pożar po chilli.

Tak zaopatrzeni znaleźliśmy ławeczkę, którą jeszcze chwilę wcześniej zajmował ibis czarnopióry. Mając zapewnione miejsce siedzące mogliśmy oddać się delektowaniu naszymi zdobyczami. Smakowało wyjątkowo dobrze. Nie wiem, czy to zasługa głodu, wyboru jedzenia, czy może wspaniałej pogody. Jak się okazało starczyło nam jeszcze na kawę za jeden kupon i całe szczęście, bo choć bułka była bardzo dobra, to czułam niewielki ogień w ustach, którego wino nie ugasiło do końca.

Kto by przypuszczał, że ten posiłek da nam tyle energii, iż będziemy w stanie zwiedzić nowo otwarte centrum handlowe Westfield ;) a jednak. Centrum zlokalizowane jest pod wieżą sydneyską, w środku prezentuje się bardzo ciekawie i nawet poza typowymi sklepami jak Esprit, czy Supré, są tu (lub wkrótce zostaną otwarte) rzadsze jak na Australię marki, takie jak choćby Zara! Aż nie mogę się doczekać, kiedy sklep z europejską marką zostanie otwarty. Nie, nie, nie zamierzam niczego w nim kupować, interesują mnie tylko ceny naszych, mam nadzieję, normalnych rzeczy. W tym centrum znajduje się także wejście na wieżę Sydney Tower. Obecnie wygląda ono bardziej imponująco niż wówczas, gdy my się na nią wybraliśmy. Na całe szczęście wejście do wieży nie ma wpływu na widok z góry :)

  

 

Wkrótce okazało się, że bułka, wino i kawa to jednak za mało jak na kilka godzin spaceru w związku z czym postanowiliśmy obrać kurs na domek, gdzie przygotowaliśmy sobie paluszki krabowe i pierogi – pychotka :) co kończy kolejny australijski post o jedzeniu :D

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

U mnie dochodzi 23.35, po staremu 00.35, ale kiedy patrzę na to jedzenie mam ochotę dopaść do lodówki i cos spałaszować!!! To niehumanitarne umieszczać na blogu takie fotki ;)

Urszula pisze...

To niehumanitarne sprzedawać takie małe porcje :) Na całe szczęście szyt był szczodry :) A Ciebie zachęcam do zajrzenia do lodówki ;)

Anonimowy pisze...

Na szczęście akurat jem śniadanie... ;)
A centrum handlowe - "nasz" Stary Browar fajniejszy, nie? ;)

Urszula pisze...

Ja właśnie też zajadam :) "Nasz" Stary Browar ma unikatowy charakter i jeszcze nie widziałam drugiego tak ciekawego :)

Prześlij komentarz