piątek, 29 października 2010

Rigoletto, pizza to czy spaghetti?

Ostatnio często bywamy spontaniczni i wychodzi nam to na dobre :) Tym razem podjęłam męską decyzję, że czas wybrać się na sztukę do Sydney Opera House, wybrałam Rigoletto. Od chwili, gdy kupiłam bilety, nie mogłam się już doczekać kiedy nadejdzie ten moment, że w eleganckich strojach będziemy przekraczali próg jednego z najbardziej znanych budynków na świecie.


Los zrządził, że piątek był dla nas bardzo pracowitym dniem. Przemek wrócił do domu o godzinę wcześniej niż ja i przygotował obiad. Mnie Sandi podwiozła na stację Bondi Junction, aby zaoszczędzić mi kilkanaście minut. Przyznam, że byłam jej bardzo wdzięczna. Do domu dotarłam o 17:50, tym samym miałam około 40 minut na przyszykowanie się do wyjścia. Szybki posiłek, poprawienie makijażu, przebranie się i na czas o 18:30 oboje byliśmy gotowi. Pociągiem dotarliśmy na Circular Quay, a stamtąd już tylko 5-10 minut piechotką, wzdłuż zatoki. Bardzo przyjemny spacer na początek miłego wieczoru.


W Operze znajdowało się już sporo osób. Niektórzy jeszcze przed sztuką rozkoszowali się lampką wina, inni wykorzystywali te ostatnie minuty na rozmowę ze znajomymi. My natomiast skrupulatnie obejrzeliśmy wnętrze mniejszej części Opera House, w której wystawiane są opery, po czym spokojnie udaliśmy się na nasze miejsca. Przyznać muszę, że ta część Opera House w ogólne nie zrobiła na mnie wrażenia. Właściwie we wnętrzu dominuje beton oraz drewniane dodatki, ale tych jest zdecydowanie mniej. Jeśli chodzi o ludzi, to Przemek słusznie zauważył, że w Poznaniu, gdy wybieraliśmy się na jakąś sztukę, odsetek osób ubranych nazwijmy to na luzie, był zdecydowanie mniejszy niż tu w Sydney. Co natomiast jest takie samo, a no spóźnialscy skutecznie zakłócający początek sztuki.

W końcu jednak nadeszła oczekiwana chwila :)

W pierwszym i jednocześnie najdłuższym akcie poznaliśmy wszystkich bohaterów i atrakcje, między innymi obracającą się scenę w trakcie sztuki – rewelacja! Wszystko robiło na mnie niesamowite wrażenie, począwszy od śpiewu i gry aktorów, skończywszy na scenografii. W czasie pierwszej przerwy ja udałam się przypudrować nosek ;) podczas gdy Przemek zadbał o dwa kieliszki Chardonnay. W trakcie tych kilkunastu minut przeznaczonych na rozprostowanie kości, czuliśmy się nieomalże jak gwiazdy stojąc na czerwonym dywanie delektując się wyśmienitym trunkiem. Oczywiście nie obyło się bez rozkoszowania się widokiem mostu i zatoki z balkonu operowego. Z zadumy wyrwał nas dźwięk pierwszego dzwonka. Niestety nie zostaliśmy wpuszczeni na salę właściwymi drzwiami z uwagi na wypadek, który miał miejsce w trakcie przerwy. Ktoś najprawdopodobniej się poślizgnął i rozciął sobie skroń. Na całe szczęście służby ratunkowe pojawiły się niezwłocznie i udzieliły koniecznej pomocy na miejscu. My tymczasem zajęliśmy już swoje miejsca, dostając się do nich z drugiej strony naszego rzędu.

 

Drugą przerwę poświęciliśmy na dokładniejsze przyjrzenie się sali, wyniki czego widoczne są na zdjęciach.

  

Sztuka pozostawiła w nas podobne wrażenie. Oboje zgodnie uważamy, że rola Rigoletto została odegrana po mistrzowsku przez Warwick'a Fyfe. Barwa i siła jego głosu najbardziej przypadła nam do gustu. Oczywiście pozostali aktorzy byli niesamowici, a gdy padały znane dźwięki takie jak: „La Donna È Mobile”, aż się chciało śpiewać razem z nimi!

Przemek zauważył również, że na kartce zawierającej streszczenie, które otrzymaliśmy na miejscu, napisane było, że niektórzy spośród wykonawców są dodatkowo sponsorowani. I tak na przykład Emma Mattews wcielająca się w rolę córki Rigoletta, Gildę sponsorowana jest przez Jennifer Brukner.

Nie mogę również zapomnieć o wspaniałej muzyce, którą wykonała dla nas orkiestra Australian Opera and Balet Orchestra pod batutą Olliver-Philippe Cunéo. Sztuka skończyła się grubo po 22:00, a aktorzy byli długo oklaskiwani i obtupywani przez publiczność. Niestety bisów się nie doczekaliśmy ;) a wielka szkoda.

 

Do Opera House prawdopodobnie jeszcze zawitamy ponieważ, żadne z nas nie było nigdy na symfonii, a i tych wrażeń jesteśmy żądni. Wówczas zapewne zdradzimy Wam również nasze doznania i szczegóły wyglądu większej muszli Opery House.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Widzę, że ostatnio dużo postów, jeżeli nie do końca poświęcone jest jedzeniu, to zawiera w sobie jakiś podtekst kulinarny ;) A tak na poważnie, to gratuluję wyprawy do Opery Sydnejskiej. Pozwolę sobie też zauważyć, że Autorka wygląda olśniewająco na tle nocnego Harbour Bridge.

Urszula pisze...

Dziękuję serdecznie :)

Anonimowy pisze...

Rewelacja!
Pozdrawiam,
M.
P.S. W ten weekend byłem (z żoną i przyjaciółmi) w Warszawie, w OCH-Teatrze na Białej Bluzce z Jandą. :)

Urszula pisze...

Super, mam nadzieję, że świetnie się bawiliście. Po powrocie do kraju spróbujemy wygospodarować czas na tę sztukę :)

Prześlij komentarz