poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Zimowy spacer

Jedną z rzeczy, która stanowi dla nas formę relaksu i rozrywki są spacery. Uwielbiamy korzystać z pięknej pogody i rozkoszować się nią w towarzystwie własnym, jak również naszych przyjaciół. W związku z tym chętnie przystaliśmy na propozycję spaceru ze znajomi z Polski, którzy chcieli zobaczyć schody McElhone. O schodach tych nie słyszałam nigdy wcześniej, ale razem Przemkiem uznaliśmy, że być może jest to punkt warty odwiedzenia.

Zaraz po niedzielnym śniadanku wyruszyliśmy na umówione spotkanie. Aby dotrzeć do ustalonego miejsca, jakim była stacja Kings Cross, musieliśmy przemierzyć około 4,5 km, co zajęło nam 45 min. Czekając na Bolka i Jowitę spacerowaliśmy uliczkami dzielnicy Potts Point. Mieliśmy tu okazję podziwiania znanej fontanny El Alamain, która jest pomnikiem ku pamięci żołnierzy, którzy zginęli w 1942 roku podczas II wojny światowej w bitwach pod El Alamein.

Kiedy spóźnialscy dotarli na miejsce wspólnie udaliśmy się w kierunku tajemniczych schodów. Dzień wcześniej szukałam w Internecie jakiś informacji na ich temat. Niestety nie znalazłam nic szczególnie ciekawego. Jedyne, co wiedziałam, to to, że stanowią one skrót z ulicy Victoria na ulicę Brougham, skąd już żabi skok do ogrodu botanicznego i że zostały uwiecznione na płótnie, farbą olejną w 1944 roku przez australijskiego artystę, szwedzkiego pochodzenia, Sali Herman’a. Czy były, więc warte naszej wycieczki? Chyba nie. Ani na mnie, ani na Przemku nie zrobiły najmniejszego wrażenia. Na całe szczęście był to dopiero początek wspólnej przechadzki.

  

Idąc wzdłuż zatoki przeszliśmy na teren ogrodu botanicznego Royal Botanic Gardens, a dokładnie do jego wschodniego skrzydła. W czasie rozmowy któreś z nas wspomniało coś o ławeczce pani Macquarie i jakoś tak od tego momentu poszukiwaliśmy tego znanego miejsca. Na całe szczęście Jowita miała ze sobą przewodnik i dzięki niemu wiedzieliśmy jak ta ławeczka wygląda. Otóż to zabytkowe krzesło zostało wycięte z półki skalnej, dla żony gubernatora Lachlan Macquarie, podobno wykonali je więźniowie w 1810 roku. Mrs Macquarie's Chair znajduje się w jednym z najlepszych punktów widokowych w Sydney. Wspaniale prezentuje się stąd opera sydneyska i most, widać stąd również jedną z dwóch oficjalnych rezydencji premiera Australii, Kirribilli House, a także Pinchgut Island (Fort Denison) oraz stocznię Marynarki Wojennej w Wooloomooloo. Z uwagi na doskonałą lokalizację miejsce to cieszy się dużą popularnością w trakcie imprez noworocznych.

Gdy już uwieczniliśmy ławeczkę na niejednym zdjęciu, spokojnie ruszyliśmy dalej rozkoszując się wspaniałymi widokami, szumem wody i wspólnym towarzystwem. Niestety obowiązki są nieubłagane i gdy się spostrzegliśmy czas było wracać do domu.

  


Pokaż Spacer w niedzielne popołudnie na większej mapie


poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Szukając Moby Dick'a

Miniony poniedziałek upłynął nam pod znakiem dobrej zabawy. Jedyny minus jakiego jestem w stanie się doszukać to wczesne wstanie z łóżka, poza tym wszystko było super :)

Dlaczego było tak fantastycznie? Ponieważ wybraliśmy się w krótki rejs na oglądanie waleni w naturze, czyli "Whale watching cruise". Nie byliśmy pewni, czy taka kilkugodzinna wycieczka na ocean, zamiast oczekiwanych atrakcji nie dostarczy nam przypadkiem nudności spowodowanych chorobą morską. Ponieważ jesteśmy zapobiegliwi, więc postąpiliśmy zgodnie z powiedzeniem "lepiej dmuchać na zimne" i idąc spacerem w stronę Darling Harbour ssaliśmy tabletki "Kwells - travel sickness prevention". Na miejscu nie widzieliśmy nigdzie statku, którym mieliśmy płynąć. W porcie stała tylko niewielka motorówka, przeznaczona do ekspresowego oglądania waleni. Od razu powiedziałam Przemkowi, że „ja tym nie płynę” :)

Spokojnie z naszym boarding pass-em udaliśmy się w miejsce, w którym około tygodnia wcześniej nabyliśmy bilety. Okazało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i nasz katamaran powinien pojawić się w porcie za kilka minut. Ponieważ wybraliśmy się na rejs poranny, więc na pokładzie nie było zbyt wielu osób. Pogoda była ładna tylko trochę wiało. Wypłynęliśmy 5 mil w głąb oceanu, gdyż dzień wcześniej widziane były tam humbaki. Kręciliśmy się powolutku w miejscu, gdy w między czasie pojawiły się delfiny. W momencie, gdy próbowałam ustrzelić jakiegoś, komuś z załogi wydawało się, że w oddali dostrzegł pożądanego ssaka i jak dodaliśmy gazu... Niestety był to fałszywy alarm, a jedynie udało nam się zostawić gdzieś daleko w tyle delfinki.

Pomimo, że w czasie tego rejsu już nic nie widzieliśmy bawiłam się tą wyprawą na całego. Podobały mi się fale i to jak bujają statkiem, podobało mi się czerpanie satysfakcji z ogromu oceanu i szumu wiatru. Niestety, gdy zaczęliśmy płynąć w stronę lądu zerwał się potężny wiatr. Trzeba było trzymać czapkę, okulary, aparat fotograficzny no i siebie samego, co było najtrudniejsze. Byliśmy dzielni i staliśmy tak na pokładzie, w hulającym wietrze przez długi czas, aż zimno nas zmogło i walcząc z podskakującym podłożem zeszliśmy pod pokład. Wracając do portu załoga przepraszała nas, za to, że nie udało nam się zobaczyć obiecanego walenia. Oferowano ponowny rejs w dowolnie przez siebie wybranym terminie. Ponieważ bardzo się nam podobało, pomimo drobnej porażki, postanowiliśmy nie opuszczać statku i popłynąć jeszcze tego samego dnia na kolejną wyprawę. I tak też uczyniliśmy.

Tym razem załoga się zmieniła, ale zanim do tego doszło zdążyli przekazać sobie informację, gdzie nie ma waleni :) Za drugim razem wypłynęliśmy zdecydowanie dalej od brzegu, a gdy pojawiły się delfiny nie uciekaliśmy im. Oprócz naszego statku jeszcze dwa inne poszukiwały waleni w tym samym czasie, więc nasza załoga była z nimi w kontakcie. Ja i Przemek zajęliśmy dokładnie te same strategiczne pozycje na pokładzie, koło radaru i zachwycaliśmy się licznymi delfinami. Wiatr nie był już tak silny jak rano, ale fale nadal mocno huśtały naszym katamaranem. Osoby, które stały na przedzie, krzyczały, chyba z zachwytu, gdy fale uderzały o statek i moczyły co niektórych odważnych.

Kiedy już byliśmy przekonani, że i ten rejs skończy się niepowodzeniem, dostaliśmy cynk od innego statku. Zmieniliśmy kurs i wypatrywaliśmy. Aż nagle, w oddali, fontanna! I znowu zmiana kursu, i trafiony. Widok zapierający dech w piersiach! Przez jakiś czas płynął tuż przy naszym statku pod powierzchnią wody, by na chwilę się wynurzyć i tak już do końca rejsu śledziliśmy walenia wraz z innymi statkami.

Razem z Przemkiem byliśmy tak zauroczeni humbakiem, że całkowicie zbagatelizowaliśmy sobie informację dobywającą się z głośnika, aby zająć miejsca. Zrozumieliśmy co się dzieje, dopiero, gdy ledwo co byliśmy w stanie utrzymać się na nogach. Statek płynął, chyba, maksymalną prędkością w kierunku portu. Na czworaka przy barierce doszliśmy do schodów i jakoś udało się dotrzeć na niższy pokład. Widziałam, że podczas tego rejsu sporo osób miało problemy z chorobą morską. Przyznaję, że bujało bardzo mocno, ale ani ja, ani Przemek nie czuliśmy się źle. Być może jesteśmy odporni, a być może to zasługa wcześniej zażytych tabletek, w każdym bądź razie na statku spędziliśmy około 7 godzin bez przerwy. Niestety, jako że, większą część czasu przebywaliśmy na wietrze, zaraz po powrocie do domu należała się nam dawka aspiryny, witaminy C, ciepły prysznic i gorąca herbatka. Póki co mamy się dobrze, a wrażenia wciąż są w nas jak żywe.

Osoby zainteresowane taką atrakcją powinny mieć na uwadze, że w okolicach Sydney migracja wielorybów jest obserwowana od maja do listopada każdego roku.



poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Wielka draka w polskiej dzielnicy...

Z broszurki, którą kiedyś znalazłam w Internecie: „Informator Polskiej Społeczności w Sydney” wynikało, że wiele polskich organizacji i sklepów znajduje się w, dzielnicy Sydney, Ashfield. Chcieliśmy się tam wybrać niejednokrotnie, ale z Hornsby było za daleko, a aż tak wielkiej potrzeby na polskie wyroby nie odczuwaliśmy. Poza tym w Hornsby, jak już Wam o tym pisałam, była polska piekarnia oraz sklepik z produktami z różnych stron świata, to nam w zupełności wystarczało.

Dziś w Sydney można było podróżować pociągami bez biletów. Prawdopodobnie był to po prostu strajk kasjerów. Wnioskujemy tak na podstawie informacji, jaką znaleźliśmy na stronie CityRail, że związki zawodowe poinformowały RailCorp, że w dniu dzisiejszym nikt nie będzie sprzedawał biletów i ich kontrolował. Pracownicy CityRail pozostawili na stacjach otwarte bramki, jedynie na tych najbardziej uczęszczanych miały one regulować ruch ludzi, w godzinach szczytu.

Ponieważ Przemek wybierał się rano na uczelnię, więc niezwłocznie poinformował mnie o swoim „odkryciu” i od razu wpadł na pomysł, aby wykorzystać okazję i w końcu wybrać się do Ashfield, zobaczyć polską dzielnicę i może zaopatrzyć się w krajowe produkty. Pogoda dzisiaj była cudowna, typowo wiosenna, około 19 stopni i aż chciało się wyjść z domu, także chętnie przystałam na jego propozycję.

Gdy tylko dotarliśmy na miejsce Przemek wypatrzył, tuż przy stacji, pierwszy sklep, z dużym napisem: „Największy wybór towarów z Polski”. Niestety w sklepie zauważył Azjatę, ja go nie widziałam, ale nie pasował mi napis na szybie „Island Supermarket”, nie brzmi to typowo polsko. W sklepie rzeczywiście sprzedawał Azjata, a przechodząc między regałami nie mogłam znaleźć niczego, co by chociaż trochę przypominało mi nasze produkty, jedynie napis: „Świeże śledzie w lodówce”. Problem w tym, że nie było lodówki, jedyna jaką minęliśmy wypełniona była Pepsi. Gdy już byłam zrezygnowana – znalazłam!!! Zaledwie kilka (ale zawsze coś) regałów z naszymi wyrobami: Prince Polo, Michałki, musztarda sarepska, Delicje, kapusta kiszona, pasztety, szynki itp. Najpierw uważnie przyjrzeliśmy się produktom i cenom, a potem ruszyliśmy w dalszą drogę po Ashfield. Przecież nie mógł być to jedyny sklep z polskimi produktami. No i… szliśmy wzdłuż Liverpool Road, a naszym oczom ukazywały się jedynie chińskie lub japońskie szlaczki, żadnego „ą”, ani „ę” o „ó” nie wspomnę… :( Dopiero po długim spacerze pojawił się przed nami napis „Polish Club”. Po drodze minęliśmy też nasze delikatesy „Polish Delicatessen” z napisem na szybie „Leasing”, czyli do wynajęcia. Niestety na tym skończyła się polskość głównej ulicy Liverpool w Ashfield. Zawiedzeni zrobiliśmy drobne zakupy w Woolworths. W drodze na stację zaszliśmy jeszcze do NewsAgency, odpowiednik polskiego kiosku, bo na oknie była informacja, że mają gazety w różnych językach. Znaleźliśmy dwie w ojczystym języku, jednak przeglądając artykuły w nich zawarte od razu wiadomo było, że nie zostały one zredagowane w Polsce, tylko na miejscu w Australii. Redaktorzy nie umieli zachować obiektywizmu i odnosiło się wrażenie, że już dawno nie byli w kraju. Wróciliśmy jeszcze do pierwszego napotkanego sklepiku i na pocieszenie kupiliśmy sobie śledzie w pomidorach, paprykarz i substytut barszczu czerwonego, barszcz instant. Niestety teraz wiem, że nie opłaca się jechać więcej do Ashfield, chociaż przyznać muszę, że już nie mogę się doczekać jutrzejszego śniadania :)

  


środa, 4 sierpnia 2010

Darlington

Już przeszło dwa miesiące za nami w nowym miejscu, a przed nami nieco więcej niż sześć. Darlington okazuje się posiadać wiele zalet. Przede wszystkim mamy niedaleko do Town Hall (centrum) oraz ja mam stosunkowo blisko do pracy. Przyjemnie jest wyjść z mieszkania i ruszyć przed siebie, gdzie nogi poniosą, szczególnie, gdy pogoda dopisuje. Możemy częściej widywać operę, spacerować po Darling Harbour oraz dzielnicy chińskiej, a dzięki temu intensywniej odczuwa się to, że jest się w Sydney. Poza tym nowa lokalizacja pozwala nam częściej widywać się ze znajomymi, a to świetnie wpływa na poprawę samopoczucia. Gdziekolwiek chcemy pojechać z Redfern (najbliższa stacja około 5 min od naszego domu) mamy bezpośrednie pociągi praktycznie wszędzie. Hałas panujący w mieście wcale nam nie przeszkadza, a tego obawiałam się najbardziej. O dziwo nawet nieco lepiej sypiam niż w Hornsby. Zaraz koło naszego mieszkanka znajduje się Victoria Park. Za dnia, przy ładnej pogodzie, bawią się na tutejszym placu zabaw dzieci, a w nocy niekoniecznie na placu zabaw ;) spacerują moje ulubienice, pałanki. W głębi parku widać basen, który na pewno fantastycznie się sprawdza latem. Teraz nie zaobserwowałam tam tłumów ;) Niedaleko nas zlokalizowane jest także, to co bywa niezbędne, gdy nie dysponuje się własnym samochodem, centrum handlowe – Broadway Mirvac. Nie możemy zaliczyć go do szczególnie dużych, ale jest tam Coles, K-mart, Target, poczta i wiele innych pomniejszych sklepików. A gdy najdzie nas ochota na żywność organiczną, możemy się przespacerować na targ, zorganizowany prawdopodobnie w budynkach po warsztatach kolejowych nieopodal stacji Redfern.

  

 

Nasz pokoik okazał się być cieplejszy niż w Hornsby, co akurat w okresie zimy ma duże znaczenie. Nawet nie musimy dodatkowo korzystać z kocyków i nie używamy farelki tak często jak w Hornsby. Mam nadzieję, że gdy przyjdą australijskie upały, będzie w nim nieco chłodniej :) Cena również jest zdecydowanie lepsza, to chyba już tak po starej znajomości z gospodarzem :)

Jest tylko jeden minus tego miejsca: współlokatorzy Anthony oraz Martin. Anthony jest bardzo miłym chłopakiem, ale nie specjalnie przykłada wagę do czystości, a Martin, hm… jest po prostu zgorzkniały i do tego brudas. Żeby nikt nie pomyślał, że oskarżam go niesłusznie podaję prosty przykład jego zachowania. Gdy Martin zbił słoik z australijskim przysmakiem Vegemite, posprzątał po sobie jedynie największe kawałki szkła, a cała masa niewielkich okruszków świeciła się wszędzie: na stole, na krzesłach i chrzęściła pod nogami na podłodze. Razem z Przemkiem wszystko sprzątnęliśmy, żeby nikt się nie pokaleczył, bo niestety Martin gdzieś wybył i w najmniejszym stopniu nie przejmował się tym, co pozostawił w kuchni. Wiem, że nie tylko my mamy problemy ze współlokatorami, ale niestety życie studenta wymaga czasami przystosowania się do takich sytuacji…

  


poniedziałek, 2 sierpnia 2010

The Plastiki

O istnieniu tegoż katamaranu dowiedziałam się od siostry dokładnie tydzień temu. Wówczas to razem z Przemkiem spacerowaliśmy w porcie Darling Harbour, szukając biura zajmującego się rejsami Whale Watching. W trakcie naszego spaceru podziwialiśmy „Boat Show” zorganizowane w tymże porcie. Wspomnieć należy, że wcale nie spodziewaliśmy się czegokolwiek specjalnego w Darling Harbour. Niedaleko Australian National Maritime Museum, Przemek zwrócił uwagę na nieco inny niż wszystkie statek. Właściwie to jego uwagę przykuła niestandardowa kopuła i dość sporo miejsca na pokładzie, jak na katamaran oraz dość polsko brzmiąca nazwa „Plastiki”. Na chwilę zatrzymaliśmy się, by przyglądnąć się obiektowi. Przemek dodał jeszcze, że to chyba jakiś wyczynowy dwukadłubowiec, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Tego samego dnia, krótko po naszym powrocie do domu zadzwoniła moja ukochana siostra, aby poinformować mnie, że do Sydney dopłynął statek zrobiony z butelek. Wiadomość tę zaczerpnęła z wyszukiwarki onet.pl. Zachęcała nas, by w wolnej chwili udać się do portu i przyjrzeć się jemu uważnie, a także porobić kilka zdjęć. Jako „ciekawskie jajo” ;) od razu po naszej rozmowie zajrzałam na stronę Onetu. Jakież było moje i Przemka zdziwienie, gdy okazało się, że może godzinę lub dwie, wcześniej mieliśmy okazję podziwiać właśnie ten katamaran. Co ciekawe, ani ja ani Przemek nie zwróciliśmy uwagi na butelki, którymi był obłożony.


Tak naprawdę butelki, są tylko symbolem podkreślającym, że statek ten zbudowany został ze zużytych i przerobionych 12500 butelek. Załoga, składająca się z sześciu osób, pragnęła zwrócić uwagę ludzi na problem, jaki stanowią w dzisiejszym świecie plastikowe odpady. W tym celu stworzyli ten niezwykły katamaran, na pokładzie którego pokonali w przeciągu 130 dni kilkanaście tysięcy kilometrów, udając się z San Francisco do Sydney.


Kilka dni temu zainteresowani mogli udać się na wykład prowadzony przez jednego z członków załogi. Wczoraj natomiast wystawione były przed „Plastiki”, części katamaranu.

Surfując po Internecie w poszukiwaniu informacji na temat „Plastiki” dowiedziałam się, że nie tyle załodze chodziło o zwrócenie uwagi na problem plastików (oczywiście także), co plastików zaśmiecających nasze wody. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że „dryfujący kontynent nieczystości ma powierzchnię dwukrotnie większą od Morza Północnego” i właśnie przepłynięcie tego fragmentu stanowiło główny cel wyprawy. Poprzez dotarcie do wytyczonego celu, jakim było Sydney, załoga chciała pokazać światu, jak bardzo wytrzymałe są dzisiejsze materiały polimerowe, a tym samym, jak przeczytałam w jednym ze źródeł, że „Dzięki wyjątkowej trwałości materiału, prawie każda plastikowa butelka, jaką wytworzono na świecie, wciąż istnieje.”