

O 6.20 wrzuciliśmy klucz od pokoju do niewielkiej wrzutni tuż przy recepcji, by chwilę po tym odkryć, że drzwi wyjściowe są zakluczone, coś na nich wisiało. Byliśmy tak zmęczeni, że trudno nam ustalić, czy był to łańcuch, czy sznur, co i tak nie zmienia faktu, że obładowani plecakami musieliśmy ruszyć w powrotną drogę do drugiego wyjścia. Żwawym krokiem pokonywaliśmy schodowe przeszkody, aż w końcu poczuliśmy powiew rześkiego, zimnego powietrza. Jeszcze tylko dwa zakręty w lewo i jest! St David’s Cathedral! :) Na murku przed katedrą siedziały te same osoby, które krzątały się wcześniej w hostelu. No cóż wszystko wskazuje na to, że nasza kobieca ;) intuicja nas nie zawiodła.


Naszym pierwszym przystankiem było New Norfolk, ale tylko na chwilkę, aby w Banjo’s kupić kawę i bułę na śniadanie. Kawa była jak złoto! Buły też miały się okazać zbawienne, bo do lunchu było jeszcze daleko.
W drodze do naszego pierwszego, właściwego celu Matt opowiadał nam trochę o tygrysie tasmańskim, czyli największym drapieżnym torbaczu. Jak to zwykle bywa i w przypadku tego niesamowitego endemicznego zwierzątka kontakt z człowiekiem nie wyszedł mu na zdrowie. Najpierw jego populacja na kontynentalnej Australii wyginęła w konfrontacji z dingo, zdziczałym psem sprowadzonym tu przez Aborygenów. Ostatecznie z jedynego miejsca w którym przetrwał ten gatunek – Tasmanii, wyplenili go Europejczycy. Niegdyś odbywały się liczne polowania na tygrysy z uwagi na sierść, kości jak i powszechne mniemanie, że jest to główne zagrożenie dla hodowli owiec. Kiedy zrozumiano, że wilk workowaty jest na wymarciu było już za późno. Ostatniego żyjącego na wolności osobnika widziano w 1932 roku, natomiast ostatni osobnik przebywający w niewoli padł w 1936 roku. Przypuszcza się, że nastąpiło to w wyniku zaniedbań, gdyż w zamkniętym pomieszczeniu tygrys tasmański narażony był na ekstremalne różnice temperatur, bardzo wysokie w dzień i niskie w nocy. Są jednak jeszcze ludzie tacy jak Matt, którzy wierzą, że nieliczne sztuki przetrwały i żyją w dzikich obszarach Tasmanii. A my mamy taką cichą nadzieję, że się nie mylą.

Szlak Tall Trees Walk zachwycał nie tylko okazałymi Eucalyptus regnans, ale również inną roślinnością. Dość licznie występują tutaj także paprocie Dicksonia antarctica, czyli po prostu drzewiasta paproć diksonia antarktyczna. Przeważnie osiągają one około 4,5-5 metrów, mogą jednak dochodzić nawet do 15 metrów! Niesamowite, nieprawdaż? :) Na naszej drodze znajdowało się również wiele powalonych drzew obrośniętych najróżniejszymi porostami, co tylko dodawało wszystkiemu piękna. Przemierzając tę trasę czułam się trochę jak w zaczarowanej krainie. Niestety zdjęcia robiliśmy bez flesza i przez to nie oddają one intensywności zieleni, która nas otaczała. Nic to najważniejsze jest to co zobaczyliśmy i pozostałe po tym wspomnienia :)




W dalszej drodze, tym razem do Donaghys Hill, zatrzymaliśmy się na poboczu, by spojrzeć na implicate forest, czyli bardzo gęsty tasmański las, w którym to drzewa są niskie, nie przekraczają 20 metrów. Rośliny znajdują się tu tak blisko siebie, że żadne większe zwierzę nie jest w stanie się między nimi przecisnąć. Żyją więc tu głównie ptaki i insekty oraz drobne gryzonie i węże. Las ten stanowił naturalną przeszkodę dla uciekinierów z Sarah Island, a jeśli ktoś jest zainteresowany to w 2009 roku został zekranizowany film Van Diemen's Land, opowiadający o ucieczce siedmiorga skazanych. Tak na marginesie Tasmania za czasów, gdy przypływali na nią tylko skazańcy, była nazywana Van Diemen's Land, a Tasmanią stała się w 1856 roku by zmylić turystów ;)
Korzystając z okazji Matt pokazał nam jeszcze drzewo leatherwood tree (Eucryphia lucida), czyli rzemienicę, mającą na wiosnę i w lecie niewielkie białe kwiatuszki. Kwiatki te charakteryzują się silnym zapachem szczególnie w cieplejsze dni, a większość z nich pokryta jest klejącym sokiem. Tasmania szczyci się miodem powstającym właśnie z nektaru tego drzewa, czyli po prostu leatherwood honey. Wiedzieliśmy z Przemkiem, że jak tylko nadarzy się okazja na pewno spróbujemy tego tasmańskiego przysmaku.
W końcu dotarliśmy do Donaghys Hill, gdzie przyszło nam się wskrabać na szczyt jednej z gór, by móc spojrzeć na inne szczyty i rzekę Franklin. Oczywiście spacer nie obył się bez Matta komentarzy, tutaj głównie na temat roślinności. Z samego szczytu Donaghys Hill widzieliśmy między innymi Mt Alma, Mt Gell, Mt Byron, Pyramid Mt oraz sporo innych gór. Co ciekawe gdyby nie garstka zapaleńców protestujących przeciwko budowie tamy na rzece Franklin w latach 80 ubiegłego wieku, nie moglibyśmy podziwiać tego pięknego widoku.

Jak do tej pory dzień był bardzo aktywny i tym samym wyczerpujący, na całe więc szczęście naszym kolejnym celem miało być miasto Strahan. Strahan szczyci się portem Macquarie Harbour znacznie większym niż sydnejski. Moim jednak zdaniem wielkość to nie wszystko. Port sydnejski otoczony jest wzgórzami, które dodają mu piękna, Macquarie Harbour pozbawiony jest tego czaru. Zanim jednak mogliśmy się o tym przekonać Matt zatrzymał się jeszcze w jednym miejscu Iron Blow Open Cut. Iron Blow to pierwsze miejsce na zachodnim wybrzeżu Tasmanii, w którym podjęto działania kopalniane w Mount Lyell w 1883 roku, gdzie miedź wydobywana była do 1929 roku. Obecnie pośród gór pozostało sztuczne jezioro, nienaturalne formacje skalne i doszczętnie ogołocone z drzew wzgórza.
Gdy już ochłonęliśmy z wrażenia jakie wywołało na nas Iron Blow Open Cut naszym następnym chwilowym przystankiem było Queenstown, gdzie mogliśmy zrobić małe zakupy, po czym ruszyliśmy do Strahan.
Na miejscu Matt przydzielił nam pokoje, po czym dał nam czas wolny aż do 20.00, o tej godzinie mieliśmy stawić się na obiad. Część osób skorzystała z możliwości wypożyczenia rowerów i pojechała do miasta, my natomiast podreptaliśmy w kierunku Peoples Park, gdzie na końcu szlaku znajdował się Hogarth Falls. Wracając do miejsca zakwaterowania zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę nad wodą, by popatrzyć na zachodzące słońce. Około 20.00 byliśmy z powrotem w domu Adventure Tours Australia. W kuchni roznosiły się już zapachy pieczonego kurczaka, a dodatkowo Matt zaczął smażyć steki. Ślinka cieknie! :)
Smaczny posiłek zakończył się odpoczynkiem na wygodnych sofach z piwkiem w ręku, przy dźwiękach jazzowej muzyki. Pomimo naszych delikatnych sugestii Matt nie chciał puścić Van Diemen's Land, które przypadkiem znalazło się na odtwarzaczu. Stwierdził, że nie ma ochoty oglądać tego filmu po raz kolejny samemu – podobno wszystkie wcześniejsze grupy po kilku scenach uciekały do swoich pokoi.
Mój organizm około 22.00 powiedział dosyć, pożegnałam się z wszystkimi i zabrałam moją przytulankę – Przemka do naszego łóżka.
Pokaż Z Hobart do Strahan na większej mapie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz