

W centrum dla zabicia głodu złapaliśmy pyszne kanapki. Przemek pozostał przy standardowej bułce z jajkiem i bekonem, które bardzo polubił, gdyż dodatkowe podgrzanie w tosterze sprawia, że całość w chrupiącej skórce jeszcze lepiej smakuje. O rety! robię się głodna... Ja zadowoliłam się zestawem, który mi odpowiada, czyli kurczak z awokado i pomidorkiem.
Gdy tylko upewniliśmy się, że niczego nam nie potrzeba z supermarketu, pojechaliśmy, znowu z naszym ulubionym kierowcą do Desert Gardens, skąd odebrać miało nas biuro Adventure Tours Australia.

Razem z Gregiem udaliśmy się do biura Adventure Tours Australia pozałatwiać ostatnie formalności i w drogę. No nie całkiem w drogę, bo nasza grupa, która jechała do Yulara z Alice Springs pozostała w obozowisku i należało ich stamtąd odebrać. Przy okazji na miejscu zarezerwowaliśmy sobie namiot na najbliższy nocleg.

Nasza grupa bez przewodnika liczyła 16 osób. Niestety liczność grupy i tylko trzy dni spowodowały, że ostatecznie nie nauczyliśmy się wszystkich imion, ale bardzo się staraliśmy. Był z nami Mark z Anglii, Alex z Kanady, Stephany z Holandii, Mat wraz ze swoją dziewczyną, dwie koleżanki lub siostry z Anglii, Jey bardzo sympatyczna Australijka, starsze małżeństwo Cristina i jej mąż Clyde oraz ich córka Carla, a także Niki, Anglik, którego imienia nie pamiętamy, dwie Australijki z Sydney oraz my.

Wszyscy zwarci, gotowi ruszyliśmy w kierunku Kata Tjuta, nazywanej przez niektórych, od najwyższego szczytu, również Mount Olga (Góra Olga lub po prostu Olgas, nazwa ta nadała została górze w 1872 roku przez Ernest Giles, na cześć Queen Olga of Württemberg, czyli Olgi Nikołajewny Romanowej królowej Wirtembergii).

Obszar ten jest ważnym, świętym miejscem plemienia aborygeńskiego Anangu. Zgodnie z ich prawem niektóre szczegóły ich historii nie mogą zostać ujawnione, również dostęp do niektórych miejsc wokół masywu jest ograniczony. Istnieje wiele legend (Pitjantjatjara Dreamtime) dotyczących tego miejsca i jego otoczenia, włączając w to oczywiście Uluru. Dość sporo z nich związanych jest z dużym wężem królem Wanambi, który podobno żył na szczycie góry Olga, a schodził z niej tylko w sezonie suchym. W miejscu tym odbywało się i nadal odbywa wiele ceremonii szczególnie w nocy. Niegdyś miały tu miejsce publiczne sądy, jak również wykonywano tu kary śmierci.

Tuż pod Kata Tjuta Greg opowiedział nam historię powstania tego niesamowitego miejsca. A było to mniej więcej tak...
W skrócie kilkaset milionów lat temu pod wpływem silnych naprężeń z zachodu i wschodu mniej więcej w środku Australii wypiętrzyły się wysokie góry, które osiągać mogły nawet do 10 km. W wyniku upływu czasu, silnych wiatrów oraz innych warunków atmosferycznych masyw ten stopniowo się rozpadał. Proces erozji doprowadził do tego, że góry praktycznie zostały zrównane z poziomem ziemi, natomiast wielkie odłamki pozostały. Kolejne naprężenia tym razem z północy i południa spowodowały, że Kata Tjuta ma bardzo charakterystyczny kształt chlebków. Te same naprężenia wpłynęły na wypiętrzenie się Uluru. Osoby znające angielski zachęcam do obejrzenia filmiku.
Pogoda, według Grega, trochę nie dopisywała, chociaż ja i Przemek byliśmy innego zdania. Niebo było pokryte chmurami i nieco mżało. Utrudniało to robienie zdjęć, ale jednocześnie było bardzo przyjemnie, ciepło a nie gorąco. Aby obejrzeć z bliska Kata Tjuta udaliśmy się na niedługi spacer Walpa Gorge Walk. Liczy on sobie 2,6 km w obie strony. Teren wzdłuż szlaku Walpa (czyli wietrzny) Gorge jest pustynnym schronieniem dla roślin i zwierząt. Skalny obszar łagodnie wznosi się wzdłuż efemerycznego strumienia, mija niepozorne rzadkie rośliny, a kończy się na gaju kwitnącej Kunzea ericifolia, spearwood. Szlak prowadzi przez niesamowite okolice, zadziwiając niezwykłością krajobrazu.
Kata Tjuta hipnotyzuje, gdy się do niej podjeżdża i zadziwia swym ogromem, gdy się już przy niej człowiek znajduje. Trochę żałuję, że nie spędziliśmy tu więcej czasu, ale w planach był jeszcze zachód słońca pod Uluru. Ponadto mocno się rozpadało i Greg bardzo chciał wykorzystać to rzadkie zjawisko tutaj, by pokazać nam wodospady spływające ze słynnego Uluru.

Podjeżdżając pod Uluru odnosiłam dokładnie to samo wrażenie, co w przypadku Kata Tjuta. Nie mogłam od tej skały oderwać wzroku, mocno mnie hipnotyzowała. Zdjęcia nigdy nie oddadzą niesamowitości tego tworu, tu trzeba być. Nie dziwię się Aborygenom, że miejsce to było i jest dla nich tak ważne.


W drodze powrotnej Przemek wypatrzył prawdziwe australijskie dzikie zwierzę, którym oczywiście jest zając ;) Żyją one sobie tutaj w spokoju u podnóży i na szczycie tej magicznej skały.

Bardzo zmęczeni i głodni wróciliśmy do naszego obozowiska, gdzie przyszło nam przygotowywać kolację. Zasady znaliśmy już doskonale z poprzedniej wycieczki, czyli każdy coś robi. Wówczas pracy na osobę jest mniej i oszczędzamy czas. Przemkowi przyszło przygotowywać kiełbaski z wielbłąda, kangura i wołowinkę, ja natomiast przyrządzałam ziemniaczki, by były, jak to Greg określił, pysznie kremowe.
Tuż po kolacji padliśmy zmęczeni w namiotach, z przerażającą wizją jutrzejszego śniadania zaplanowanego na bagatela 4.30 rano, czyli w sumie pobudka o 4.00.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz