
Dziś znów obudziliśmy się dość wcześnie 5.30, dlatego śniadanko i przygotowanie do wyprawy zajęło nam więcej niż zazwyczaj czasu, ale nie spieszyliśmy się, gdyż Calypso Inn w swojej ofercie ma darmowe podrzucenie swoich klientów do centrum Cairns. Gdy około 7.10 zwarci i gotowi zjawiliśmy się w recepcji, by dopełnić formalności meldunkowych, a następnie wsiąść do busa odjeżdżającego o 7.15, okazało się, że nie do końca jesteśmy jeszcze w Queensland... a dokładniej we właściwej strefie czasowej. Nasze zegarki późniły się o dokładnie 30 minut (zamiast o 7.10 byliśmy zwarci i gotowi na 7.40), a w związku z tym najbliższy bus odjeżdżał za 35 minut, czyli o właściwej 8.15! Oj, czyżby trzyletnie poszukiwania i przygotowania miały spełznąć na niczym? Nie! Na taksówkę nie czekaliśmy więcej niż 5 minut i dokładnie o 8.00 staliśmy jako drudzy w kolejce po bilety na Kuranda Scenic Railway.






Tym co wywarło na nas największe wrażenie były kolejne wodospady, Barron Falls, do których dotarliśmy po przejechaniu ostatniego najdłuższego (490m) tunelu z 3 zakrętami, których niestety nie zauważyliśmy ze względu na panujące ciemności :) Na szczęście na podziwianie samych wodospadów mieliśmy przeszło 10 minut, gdyż nasz pociąg zatrzymał się na pobliskiej stacji dając szansę swoim pasażerom na zrobienie pamiątkowych zdjęć.



Wielokrotnie w Poznaniu odwiedzaliśmy motylarium w ZOO, ale czegoś takiego jak w Kurandzie nie spodziewaliśmy się. Przede wszystkim jest ono kilkukrotnie większe od poznańskiego, znajduje się w nim dużo więcej różnorodnych, przepięknych tropikalnych motyli, jest w nim łatwiej utrzymać tropikalny klimat ;) a hodowla odbywa się w pobliskim laboratorium.

Gdy tylko zakupiliśmy bilety, a potem przeszliśmy zasłonę z dwóch ciężkich kurtyn, naszym oczom ukazała się zielona przestrzeń przyozdobiona wszystkimi kolorami tęczy wirującymi nad naszymi głowami. Szczęściarze, jak moja Ula, mieli okazję nawet cieszyć się motylimi ozdobami we włosach (ta broszka nazywa się Hypolimnas bolina, ale w Nowej Zelandii stosowane jest bardziej poetyckie określenie Blue Moon Butterfly z ang. Motyl Niebieskiego Księżyca). Sam świat motyli przybliżył nam ich opiekun, o swojsko brzmiącym imieniu Dmitrij. Przedstawił on nam dokładnie swoich skrzydlatych podopiecznych, ich zwyczaje oraz jak należy je oszukiwać, aby w rozsądny sposób dostarczyć im pożywienia. Okazuje się mianowicie, że zamiast hodowania tysięcy roślin kwitnących codziennie, wystarczy kilka dwukolorowych lejków, prawie całych białych za wyjątkiem żółtych węższych ich części, umieszczonych w pożywnej zielonej cieczy, których motylek nie jest w stanie odróżnić od prawdziwych przekąsek :)
Nam najbardziej podobały się endemiczne dla Australii, wiecznie zestresowane Papilio ulyssesy (Blue Mountain Butterflys z ang. Motyle Niebieskich Gór), które pomimo intensywnego niebieskiego koloru skrzydełek nie dysponują żadnym mechanizmem obronnym w przeciwieństwie do również endemicznych, zielonych Ornithoptera euphorion, które to z kolei są toksyczne. Dlatego po wizycie w laboratorium, gdzie mogliśmy zaobserwować poszczególne stadia rozwoju motyla (jajeczka, gąsienice, poczwarki, wyjście z poczwarki i imago), pospiesznie wróciliśmy do głównego pomieszczenia z niebieskimi motylkami i próbowaliśmy któregoś ustrzelić.


Gdy tylko skończyliśmy posilać się, Ula rybą z frytkami, a ja ulubionymi krążkami kalmarów też z frytkami, zostało nam zaledwie kilka minut na odwiedzenie paru sklepików, gdyż 15 zbliżała się nieubłaganie, a to przecież sobota. Nie zapominajmy też o powrocie do Cairns.
Tym razem jednak nie wsiedliśmy do zwykłej kolejki lecz do kolejki linowej Skyrail Rainforest Cableway, którą to dostaliśmy się w pobliże Smithfield. Można powiedzieć kolejka linowa jak kolejka linowa, ale ten las deszczowy pod nami, na około nas (na szczęście nie nad nami) robi wrażenie. W drodze do ostatniej stacji kolejki były dwie przesiadki, w czasie których mieliśmy okazję dokładniej przyjrzeć się różnym typom lasu deszczowego, nad którym chwilę wcześniej wisieliśmy. Krótkie spacery prowadziły w głąb dziczy, a w przypadku pierwszej przesiadki na jej skraj, skąd ponownie naszym oczom ukazały się niesamowite Barron Falls.

Z dolnej stacji kolejki około 17.20 odjeżdżał busik, który miał nas zawieść bezpośrednio pod Calypso Inn. Ponieważ czekanie ponad godzinę na stacji kolejki nie zapowiadało się ekscytująco, więc postanowiliśmy pokombinować i ostatecznie z jedną przesiadką w Freshwater, byliśmy w Cairns pół godziny przed planowanym czasem. Jeszcze tylko małe zakupki w Coles, krótki marsz w ulewnym deszczu do skrzyżowania Lake St i Shields St skąd udało nam się złapać darmowy bus Calypso Inn i po 10 minutach byliśmy w swoim pokoiku, aby przygotować się na kolejny dzień pełen wrażeń.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz