

Słońce uśmiechało się do nas szczerze, lecz zimny wiatr powodował, że początkowo chcieliśmy zrezygnować ze spaceru wzdłuż Victoria Parade. Przekonałam jednak Przemka, że widoki warte są poświęcenia. Z daleka wypatrzyliśmy Neptuna, a przynajmniej tak nam się wydawało. Gdy podeszliśmy nieco bliżej nadal byliśmy przekonani, że to Neptun, jednakże jego twórcy Aden i Karen McLeod nazwali tę rzeźbę The Spirit of the Sea, czyli Duch Morza. Ma ona reprezentować siłę i fascynację oraz powiązanie człowieka z morzem i lądem. Na platformie, na której stał „nasz Neptun”, kilkuletni chłopcy korzystając z niewielkiej siatki łowili ryby. Przemek podpuszczał mnie, żebym zajrzała do wiadra i sprawdziła „jak biorą?” ;). Nie skorzystałam z tej propozycji, a ponieważ wiało coraz mocniej wialiśmy stamtąd szybciej. Oboje uznaliśmy, że trzeba dowiedzieć się jaki jest najkorzystniejszy transport na lotnisko, wypić coś ciepłego oraz zwiedzić samo miasto.

Ku naszemu zaskoczeniu pomimo, że było po 10.00 nieomalże wszystko było pozamykane. Specjalnie się tym nie przejęliśmy, być może życie w Devonport zaczyna się o 11.00 :) Posnuliśmy się nieco ulicami miasta, w jednej z otwartych kawiarni zamówiliśmy sobie ciepłe napoje. Przemek bardzo lubi Chai Tea, niestety w Australii często podają mleko z dodatkiem syropu o odpowiednim smaku. Jak nieomalże zawsze i tym razem odmówiono nam przygotowania samej „herbaty” tylko na bazie wody. I tak to Przemek zamówił pyszną mmm... ;) zwykłą, czarną herbatkę :), podczas gdy ja zadowoliłam się zaledwie gorącą czekoladą z bitą śmietaną :)

No cóż... Przemek zaproponował, abyśmy udali się do Visitor Center, do którego i tak musieliśmy podejść, aby dowiedzieć się jak się dostać na lotnisko. Oboje mieliśmy nadzieję, że będzie tam również sklepik z pamiątkami. Kochany Przemek rzadko kiedy się myli! Udało się załatwić shuttle bus, jak i bibelotki. Gdy uradowani zmierzaliśmy w kierunku Best Street natrafiliśmy na sklep z souvenir’ami – uratowani! :).



Kierując się w drogę powrotną zauważyliśmy, wśród traw niezliczoną ilość odchodów zwierzęcych. Długo nie musieliśmy czekać, by przekonać się czyja to sprawka. Tuż przed niewielkim amfiteatrem przebiegł śliczny szarak, chociaż ubarwienie miał raczej brunatne ;)
Czas płynął nieubłaganie, a nasz shuttle bus miał nas odebrać o 16.00 spod Comfort Inn Sunrise. Usiedliśmy jeszcze tylko na chwilę nad wodą, aby zachłysnąć się po raz ostatni widokiem Mersey River, po czym poszliśmy odebrać bagaże z hotelu.
Shuttle bus przyjechał po nas punktualnie, dzięki czemu bez nerwów odprawiliśmy się na małym devonpordzkim lotnisku. Wkrótce za szybą pojawił się nasz samolot, a zatem żegnaj Tasmanio. Z uwagi na połączenie jakie mieliśmy załatwione, do Sydney wracaliśmy przez Melbourne. Czym wznieśliśmy się w przestworza i ujrzeliśmy z góry Cieśninę Bassa wypatrzyłam na wodzie niewielką wyspę, a chwilę później drugą trochę większą. Bardzo się cieszyłam i chciałam ją sfotografować, gdy tylko się zbliżymy. Szybko jednak okazało się, że jest to główny ląd :). Nawet dobrze nie przyjrzałam się widokom, a już przyszło nam lądować. W Melbourne mieliśmy wystarczająco czasu, aby zjeść kolację i znaleźć właściwą bramkę. Drugi lot tym razem prosto do Sydney był porównywalnie krótki.
Jak przyjemnie być w dobrze znanym sobie mieście :) Trzeba teraz właściwie wykorzystać te kilka dni w Sydney, aby nabrać sił przed kolejnymi podbojami :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz