wtorek, 29 grudnia 2009

Święta Bożego Narodzenia na drugim końcu świata…

Nasze pierwsze święta bożonarodzeniowe we dwoje przyszło nam spędzić daleko od domu. Cały czas byłam ciekawa jak to będzie no i doczekałam się :)

Tak naprawdę produkty wyprodukowane specjalnie na tą okazję pojawiły się w sklepach już w październiku i właśnie wówczas Przemek zauważył olbrzymią choinkę, która, nie wiem jak do tego doszło, umknęła mojej uwadze. Było sobotnie październikowe popołudnie, gdy tradycyjnym zwyczajem udaliśmy się na zakupy. Usilnie poszukiwałam czegoś w torebce, gdy Przemek zaoferował, że jak stanę pod choinką to zrobi mi zdjęcie. Wolne żarty ;) Grzecznie sprostowałam i stwierdziłam, że chyba chciał powiedzieć, iż pod fontanną, ale Przemek był uparty i spokojnie powtórzył: „Nie, nie, pod choinką.” I wtedy ją zobaczyłam duża, w październiku, to nie do pomyślenia. W centrum handlowym też było już świątecznie, nie mogłam w to uwierzyć. W Polsce jeszcze nawet nie było Wszystkich Świętych, a tu na przeszło dwa miesiące wcześniej zapanowała pełna gotowość na szał świąteczny. I tak pomału do przodu czas mijał, nie czułam magii świąt, brakowało śniegu, mrozu i szarówki za oknem. Czułam się jak w okresie wakacyjnym, gdy wszyscy przygotowują się do jak najlepszego spożytkowania czasu urlopowego, gdy zmagamy się z tak zwanym okresem ogórkowym.

Byłam przekonana, że to będą pierwsze święta, gdy nie będziemy ubierać choinki i tu się pomyliłam. W pierwszej połowie grudnia pomagaliśmy w tym przedsięwzięciu bardzo miłej znajomej. Pomimo tego nadal wysokie temperatury nie dawały poczucia, że zbliża się magiczny, rodzinny czas. Powoli jednak i my zaczęliśmy skromne przygotowania, w tym: wysłanie prezentów do kraju, aby móc w jakiś sposób podziękować najbliższym, za wsparcie; przygotowywanie wigilijnych potraw; porządkowanie ogródka i domu.

Czym się obejrzeliśmy był już 24.12. Tego dnia pogoda dopisywała, było powyżej 30 stopni, ile dokładnie, nie wiem. Wybraliśmy się, więc na trzy graniczące ze sobą plaże: Bondi, Tamarama, Bronte. Rozkoszowałam się ciepłą wodą i brakiem tłumów. Wielu ludzi tego dnia jeszcze pracowało, toteż na plażach było mniej osób niż zazwyczaj w dni wolne. Spacer zajął nam około 2 godzin i czym dotarliśmy do Bronte wiatr wzmógł się na tyle, że nie można było czerpać przyjemności z pływania, za to serferzy byli usatysfakcjonowani. Do domu wróciliśmy około 18.00 całe przygotowania do wspólnej wigilii pochłonęły nam jeszcze kolejne 2 godziny i tym samym o 20.00 zasiedliśmy do stołu. Dziwne uczucie, gdy na dworze wciąż widno, niemniej jednak postanowiliśmy, że nie będziemy czekać na pierwszą gwiazdkę.


25.12 spędziliśmy typowo po australijsku. Byliśmy zaproszeni na lunch, w trakcie, którego obdarowywano się prezentami oraz parami rozrywano tak zwane Christmas crackers, czyli papierowe walce z koroną, niespodzianką w środku oraz dowcipem. Dodatkową atrakcją jest towarzyszący darciu wybuch spowodowany rozerwaniem kapiszona umieszczonego w crackersie. Jak już wspomniałam tego dnia Australijczycy obdarowują się prezentami, co nie powinno dziwić, dziwnym dla nas było, że obdarowuje tu się również znajomych znajomych, w związku z tym otrzymaliśmy również prezenty od obcych nam osób. Pomimo, że nie byliśmy na to przygotowani, w przyszłym roku będziemy mieli jeszcze jedną szansę żeby się zrewanżować. Podsumowując, dzień minął w przyjemnej atmosferze, jedynie pogoda do końca nie dopisała – rozpadało się (niestety tylko deszcz) i jak się okazało było to jedynie preludiom do ulewnych deszczy trwających przez kilka kolejnych dni. To właśnie pogoda przekreśliła nasze plany na drugi dzień świąt, gdyż chcieliśmy podziwiać wyścig Sydney-Hobart, ponieważ deszcz był nieubłagany, w związku, z czym 26 grudnia 2010 jest już zaplanowany :)

Po świętach bardzo się zdziwiłam, że ozdoby świąteczne zniknęły równie szybko jak się pokazały. W Polsce cieszymy się nimi również w Nowy Rok, podczas gdy tutaj wyraźnie czuć, że czas wrócić do szarej codzienności. Za to na pocieszenie rozpoczęły się słynne australijskie wyprzedaże, z których oczywiście nie można było nie skorzystać :D

Wszystkim życzę w nadchodzącym Nowym Roku 2010 samych wspaniałych chwil i wszelkiej pomyślności :)

wtorek, 22 grudnia 2009

Podwodny świat - Sydney Aquarium

Minęły dopiero dwa tygodnie, a ja najchętniej poszłabym tam ponownie. Niezapomniane wrażenia, wspaniałe zwierzęta, niezwykła przygoda! – Sydney Aquarium.

Do tego magicznego miejsca mieliśmy udać się dużo wcześniej, jednak z wielu powodów, ciągle przekładaliśmy naszą wycieczkę. Gdybym wiedziała, ile emocji dostarczy nam ta wyprawa nie zwlekałabym.





Obiecaliśmy sobie, że tym razem nie będziemy zrywać się na dźwięk budzika, jak bywa to zazwyczaj, gdy wcześniej sobie coś zaplanujemy. Rano przywitało nas słoneczko (co zresztą jest tu prawie regułą :) ) i taki miał być cały dzień. W dobrych nastrojach po sytym śniadanku, udaliśmy się w kierunku stacji, aby złapać pociąg do City, a konkretnie Wynyard. Stamtąd już wystarczyło przespacerować się około 0,6 km do celu. W sobotnie popołudnie stanowiło to tylko czystą przyjemnością, tym bardziej, że Sydney Aquarium znajduje się przy porcie Darling Harbour, gdzie nawet w upalne dni można liczyć na morską bryzę. Nad wodą spacerowało wielu ludzi, poniekąd dlatego, że jest to miejsce ciekawe turystycznie, a ponadto było to jak już wspomniałam sobotnie popołudnie. Musieliśmy się, więc nieco nagimnastykować, aby omijać rozkoszujących się widokami obcokrajowców i tubylców. Oczywiście stało przed nami „nie lada wyzwanie”, gdyż trzeba było znaleźć jeszcze wejście do poszukiwanego przez nas obiektu. Możecie być jednak spokojni, na miejscu znajdują się drogowskazy, jeżeli więc wybieracie się do oceanarium nie powinniście zabłądzić.

Na miejscu trochę przeraziła mnie długość kolejki po bilety, jednakże przy prawie wszystkich otwartych kasach, wszystko sprawnie posuwało się do przodu. Po otrzymaniu biletu wystarczyło już tylko przyłożyć go do czytnika, by otworzyła nam się bramka, kierująca nas wprost do paszczy rekina. Na początku przywitani zostaliśmy przez młodych ludzi z obsługi, gorąco zachęcających do zrobienia sobie zdjęcia, by zaraz potem rozkoszować się widokami niesamowitych stworzeń wodnych, również tych bardzo rzadkich i występujących jedynie w Australii jak choćby dziobak.



Samo oceanarium jest dość duże, na początku spaceruje się długim korytarzem, w którym zachwycać się można mniejszymi zwierzętami wodnymi, wyjątek stanowi krokodyl niewzruszony na widok zwiedzających. Po drodze znajduje się kilka odnóg prowadzących pod wodę, gdzie czeka nas przechadzka między innymi pomiędzy: diugoniami, rekinami, żółwiami, płaszczkami i całą masą niezliczonych ryb. Oczywiście pomieszczeń tych jest kilka, a zwierzęta dobrane zostały tak by nie stanowiły dla siebie wzajemnie zagrożenia. Pod wodą wyraźnie odczuwalna jest zmiana ciśnienia i może niektórzy poczują delikatny ból głowy. Jednakże w wyniku wrażeń, które Was ogarną, podczas, gdy na przykład nad Waszymi głowami będzie przepływał diugoń, ten drobny dyskomfort jest praktycznie niezauważalny i bez znaczenia.


W oceanarium będziecie mogli także dotknąć niektóre korale z Rafy Koralowej oraz poczuć się przez chwilę nieomalże jak nurek, gdy spacerować przyjdzie Wam korytarzem, w którym nad Wami będzie woda, po bokach woda i pod Wami również woda.

Masa niezwykłych okazów zwierząt i możliwość zobaczenia ich w zbliżonym do naturalnego środowisku na pewno zapisze Wam się głęboko w pamięci, podobnie jak mi i Przemkowi.

Sydney Aquarium wpisuję na listę miejsc, do których będziemy musieli ponownie powrócić. Na temat tego magicznego miejsca rozmawiałam z kilkoma Australijczykami, którzy również tam byli i są tego samego zdania co my. Warto tam pójść, warto to przeżyć! Będąc w Sydney nie pozwólcie, by ta atrakcja Was ominęła.



  
  

środa, 9 grudnia 2009

Sydney Observatory - dla pasjonatów i nie tylko...

Kolejne ciekawe miejsce, które warto odwiedzić będąc w Sydney to obserwatorium astronomiczne. Znajduje się ono niedaleko Harbour Bridge, nie powinniście więc mieć problemów z dotarciem do niego :)

Wejście do samego obserwatorium i ogrodu, znajdującego się przy nim, jest bezpłatne. Uiścić opłatę musimy tylko wówczas, gdy zdecydujemy się na dodatkowe atrakcje typu film 3D, ale po kolei.

Na Sydney Obserwatorium trafiliśmy przypadkowo. Przed wybraniem się na wspinaczkę po moście, Przemek sprawdzał na Google mapach, jak mamy dotrzeć na miejsce i zauważył, że w pobliżu znajduje się właśnie obserwatorium. Postanowiliśmy więc, że skoro już tam będziemy to warto zahaczyć i o nie.

Sam obiekt nie jest duży, w środku znajduje się ekspozycja teleskopów z różnych okresów, a także małe ruchome makiety, na przykład naszego Układu Słonecznego, czy też Ziemi i Księżyca. Można także pograć w króciutkie zabawy interaktywne, typu układanie gwiazdozbiorów na niebie oraz sprawdzić temperaturę jaka maksymalnie została zanotowana w Sydney począwszy od lat pięćdziesiątych XIX wieku.




Co jakiś czas w niewielkiej salce emitowane są dwa filmiki 3D, wspaniała sprawa dla dzieci. Najpierw pracownik dokonuje krótkiego wprowadzenia w wycieczkę po kosmosie, po czym pozostaje nam już oddanie się oglądaniu. Pierwszy filmik związany był z wielkościami we wszechświecie, drugi to krótka animacja dotycząca metodologii naukowych. Dzieciaki były zachwycone, przyjemnie było słyszeć ich westchnienia. Muszę jednak uprzedzić, że drugi film nie był przeznaczony dla dorosłych i może niektórych wprowadzić w znużenie. Mimo wszystko uważam, że warto było wydać $7 za osobę :)

Na koniec ci, którzy wykupili bilet na seans, mogli spojrzeć słońcu w twarz, oczywiście pod warunkiem, że niebo było bezchmurne. Rzecz jasna przez teleskop widać czerwone koło, ale uczucie, gdy zaczyna się poruszać kopuła, w której znajduje się teleskop, jest niesamowite. Mamy okazję przez chwilę puścić wodze fantazji i zamienić się choć na chwilę w astronoma.

Sydney Observatory to atrakcja niedroga, a warta zaliczenia :) Polecam.
http://www.sydneyobservatory.com.au/





Obiecany Pylon

W miniony weekend zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią udaliśmy się z Przemkiem na pylon. Jako, że wcześniej (po wspinaczce) otrzymaliśmy wejściówki, atrakcja ta nic nas nie kosztowała.

Dotarcie na szczyt, znajdujący się na wysokości 87 metrów nad poziomem morza, nie zajęło nam zbyt wiele czasu, pomimo, że do pokonania mieliśmy 200 stopni schodów. Po drodze, na trzech poziomach, można się dowiedzieć sporo o historii mostu, obejrzeć zdjęcia z prowadzonych prac oraz podziwiać figury stylizowane na ówczesnych robotników, czy też zobaczyć nożyczki, którymi przecięto wstęgę podczas otwarcia Harbour Bridge.

Na samej górze nie było zbyt wiele miejsca, ale ze spokojem można spojrzeć w cztery strony Sydney i porobić zdjęcia tego miasta. Niestety i tym razem pogoda była trochę pochmurna, trudno nam więc stwierdzić, czy z samego mostu widać coś więcej niż z jego pylonu.

W drodze powrotnej Przemek zachwycał się ekspozycją śrub i innych przedmiotów związanych z mostem, a dokładniej ich rozmiarami. Pozwoliliśmy sobie również na krótki relaks i zaczekaliśmy kilka minut na niedługi filmik, w którym zaprezentowane były między innymi zdjęcia z prac nad Harbour Bridge.

Uważam, że w tym przypadku cena biletu, czyli na dzień dzisiejszy $9,50, jest adekwatna do oferowanej atrakcji.

Oczywiście dodatkowe informacje możecie znaleźć na stronie:
http://www.pylonlookout.com.au/

niedziela, 22 listopada 2009

Bridge Climb Sydney – Harbour Bridge

Sydney Harbour Bridge znany jest chyba każdemu, choćby nawet z corocznego sylwestrowego pokazu sztucznych ogni znanego w Polsce z relacji telewizyjnych. Harbour Bridge razem z usytuowaną w pobliżu Sydney Opera House stanowią charakterystyczną wizytówkę Sydney. Głównym przeznaczeniem tego mostu jest połączenie dwóch stron zatoki Port Jackson.

Jak można się domyśleć most ten nie służy tylko celom komunikacyjnym i reprezentacyjnym. Może nie każdy z Was wie, ale z dniem 1 października 1998 most został udostępniony dla turystów. Nie chodzi tu oczywiście o zwykłe piesze przechadzki, lecz wspinaczki na jego szczyt.


Od bardzo dawna chciałam „wdrapać się” na Harbour Bridge jak ci szaleńcy których nie raz widzieliśmy spacerując po Sydney w okolicach mostu. Zrządzenie losu sprawiło, że otrzymaliśmy od bardzo sympatycznej osoby w prezencie gwiazdkowym Gift Certificate – Gold. Sam Gift Certificate prezentuje się bardzo efektownie, a znaleźć go można w szykownej kopercie ze złotym napisem. Złożony jest z trzech części, na których widnieją zdjęcia samego mostu oraz osób znajdujących się na nim, natomiast w części głównej zawarta jest informacja jaki rodzaj wejściówki się otrzymało, w jaki sposób zarezerwować termin wycieczki i do kiedy należy go wykorzystać. Długo zwlekaliśmy z wybraniem odpowiedniego terminu z uwagi na niesprzyjającą pogodę. Zależało nam na tym by nie było za gorąco, ani deszczowo, w końcu jednak udało nam się zmobilizować i tym samym dnia 15 listopada 2009 wyruszyliśmy z domu na kolejną przygodę.


Zacznijmy od początku.

Na miejsce dotarliśmy nieco przed czasem, dzięki czemu udało nam się otrzymać bilety (po okazaniu certyfikatów) na wcześniejsze wejście. Całą grupę liczącą 14 osób wprowadzono do małego pomieszczenia, w którym przekazano nam kilka podstawowych informacji oraz poproszono o wypełnienie formularza plus dodatkowo wykonano badanie poziomu alkoholu w wydychanym powietrzu. Co mnie bardzo zaskoczyło, to fakt, że musiałam pościągać wszelkie wsuwki z włosów, czym byłam niepocieszona, ponieważ z uwagi na temperaturę bardzo zależało mi na tym, aby moje włosy były spięte tak, by szyja była odsłonięta. Oprócz wsuwek musiałam również pozostawić w szafce kolczyki. Z biżuterii pozwolono mi jedynie zabrać pierścionki. Zanim to jednak się stało, przeszliśmy do innego pomieszczenia, w którym ustawiono nas w kółku, poproszono o przedstawienie się i podanie powodu, dla którego wybieramy się na Bridge Climb. W tym samym czasie wręczano nam specjalne kombinezony, które możecie zobaczyć na nas na zdjęciach.


Po opuszczeniu przebieralni pozostawiliśmy wszystkie swoje rzeczy w szafkach, oczywiście kluczyk należało zabrać ze sobą. Potem jeszcze przejście przez bramkę wykrywającą metal i można było przystąpić do dalszego przygotowywania się. Następnie Przemek na ochotnika zgłosił się jako model, na którym zademonstrowano całej grupie jak zakładać specjalny pas, który miał nas później zabezpieczać przed spadnięciem. Zaraz po tym jak już wszyscy pomyślnie uporaliśmy się z tym zadaniem, poproszono nas o próbne przejście drabinkami, a na końcu zaopatrzeni zostaliśmy jeszcze w chustki, czapki oraz radia z słuchawkami, aby słyszeć przewodnika. Dodatkowo osoby, które zdecydowały się zabrać ze sobą okulary otrzymały do nich specjalne zapięcia. Cała procedura zajęła nam około 15 do 20 minut i teraz pozostało tylko wspiąć się na most.

Przewodniczka była sympatyczna, a cała obsługa była profesjonalna.

Na początku wspinaczka zapowiadała się interesująco: wąskie przejścia, potem parę drabinek takich jak na próbie i właściwie na tym koniec, ponieważ reszta drogi była trochę monotonna: prosto, prosto i prosto do góry. W między czasie zatrzymywaliśmy się kilkukrotnie by zapozować do zdjęcia (swojego aparatu oczywiście nie można było mieć). Co należy przyznać, to sam widok z góry jest naprawdę imponujący, podobno w bezchmurne dni można zobaczyć Blue Montains, nam szczęście jednak nie dopisało. Zejście z mostu było właściwe podobne do wejścia, więc specjalnie nic tu dodawać nie trzeba. Wszelkie przygotowania przed wejściem na Harbour Bridge sprawiały wrażenie, że czeka nas coś niesamowicie niebezpiecznego i ciekawego, ale moim zdaniem tak nie było… Po całej wyprawie odczuwałam niedosyt, trudno mi to wytłumaczyć osobą, które w tym nie uczestniczyły, chociaż na pewno znajdą się tacy, którzy z tej wyprawy są zadowoleni w pełni i nie zgodzą się ze mną.

Być może nasze nastawienie i duże oczekiwania wpłynęły na to, że oboje odnieśliśmy wrażenie, że Bridge Climb to trochę przerost formy nad treścią. Ogólnie cieszę się, że miałam okazję uczestniczyć w tej wspinaczce, ale nie jest to wydarzenie, które chciałabym powtórzyć. Dodatkowo wraz z Przemkiem uważamy, że cena, którą trzeba zapłacić za wejście w stosunku do dostarczonych atrakcji jest bardzo wygórowana.

Jeszcze kilka uwag dla osób, które są gotowe wybrać się na tę wspinaczkę, otóż po oddaniu kombinezonów, zostaliśmy poproszeni o wypełnienie ankiety (tak zwanego feedbacku), w której można było wyrazić swoje zdanie o tej wyprawie. Na zakończenie otrzymaliśmy na pamiątkę zdjęcie grupowe, znajdujące się w papierowej ramce z wizerunkiem mostu oraz certyfikat wspięcia się na most. Pozostałe zdjęcia, które wykonano nam na moście były oczywiście do kupienia za jedyne $64,95 za cztery sztuki, a za każde następne należało dopłacić $5. Oczywiście można było kupić mniejszą ilość zdjęć, ale niestety cen dokładnie nie pamiętam, jedynie tyle, że za jedno zdjęcie należało zapłacić około $30. Najlepiej podsumował to uczestnik wspinaczki z roku 2006, gdy ceny były nieco niższe. Napisał on na jednym z forum: ,,30 dolarów za cztery zdjęcia to zdzierstwo, ale jako uczestnik wspinaczki czujesz się zobowiązany żeby je kupić. W końcu tyle wydałeś na samą wspinaczkę, więc dlaczego nie mieć z niej jakieś pamiątki?''„The pictures were a rip-off as well at $30 for four, but you feel obligated to buy them because you've already spent so much on the climb itself, why not have some memories?”


Jak wcześniej pisałam, w Internecie spotkacie się z różnymi opiniami, pozytywnymi jak i nie, myślę jednak, że najważniejsze są wasze własne odczucia. Jeśli się zdecydujecie na tę wycieczkę, życzę Wam przyjemnej zabawy.
P.S.
Istnieje jeszcze inna możliwość na obejrzenie Sydney z mostu. Taką okazją jest wejście na jeden z czterech pylonów Harbour Bridge, który został przerobiony na muzeum. Co jest istotne wejście do niego nie jest drogie i można robić zdjęcia. Wkrótce sprawdzę tę alternatywę i oczywiście napiszę o tym dla Was.

Więcej informacji na temat cen i rodzajów wspinaczki znajdziecie na stronie:

http://www.bridgeclimb.com/

sobota, 7 listopada 2009

Melbourne Cup

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Melbourne Cup byłam przekonana, że to święto, kolejny dzień wolny od pracy w Australii. Podzieliłam się tą wiadomością, którą przekazano mi kilka godzin wcześniej, z mężem, ale on zapewniał mnie, że jego kalendarz pracy na miesiąc listopad nie przewiduje żadnych uroczystości. Dwa dni później ponownie usłyszałam o Melbourne Cup, tym razem byłam już bardziej uważna, chłonęłam każde słowo dotyczące tego wyjątkowego dnia.

Czym zatem jest Melbourne Cup…? To najbardziej znany australijski wtorek - zawsze pierwszy listopadowy. Tego właśnie dnia odbywa się wyścig konny, największy na świecie. Od różnych osób słyszałam, że na te parę minut w całej Australii zamiera życie i każdy śledzi przebieg konnych rozgrywek. Nie otrzymasz w tym czasie drinka w barze, nikt nie odbierze Twojego telefonu, ani nie udzieli informacji. W Sydney, w zależności od tego w jakiej firmie się pracuje, ma się w tym dniu wolne, lub specjalne przyjęcie z lampką szampana i dużym ekranem, lub po prostu kilkuminutową przerwę na śledzenie przebiegu wyścigu. Natomiast w Melbourne, w którym impreza się odbywa, dzień ten od 1977 roku został uznany za święto.

Wkrótce, wraz z Przemkiem, zostaliśmy zaproszeni na tę uroczystość, tym samym mieliśmy przekonać się o wyjątkowości atmosfery panującej w tym dniu. W tym momencie rozpoczął się dla mnie zwykły kobiecy dylemat… w co się ubrać? Nie jest to bowiem wyścig, na którym można pojawić się w dresie z basebollówką na głowie, którą od czasu do czasu w chwilach większych emocji kibice wymachują pokrzykując. Melbourne Cup to także fashions and race culture, panowie zobowiązani są do noszenia garniturów i krawatów, a panie obowiązuje kapelusz. W tym właśnie okresie znajdziecie w Australii ogrom wspaniałych kapeluszy, do wyboru do koloru. Uwierzcie mi, że naprawdę trudno się na jakiś zdecydować, chciałoby się mieć je wszystkie i aż żal serce ściska, że tak mało jest okazji, aby móc się w nich zaprezentować. Ponieważ przyjeżdżając do Sydney byliśmy ograniczeni limitem bagażowym na 20 kg, zabraliśmy ze sobą jedynie najważniejsze rzeczy. W związku z czym pilnie śledziłam prognozy pogody, aby w miarę możliwości przyszykować sobie odpowiedni strój i dostosować do niego kapelusik - obecnie moja mała pamiątka z Melbourne Cup.

Na dzień przed wyścigiem zostało powierzone mi bardzo ważne zadanie – obstawianie. Zostałam poinformowana, że aby to uczynić należy się udać się do Totalizator Agency Board w skrócie TAB i zadaną stawkę postawić na odpowiednie konie. W tym dniu w TAB zastałam znaczną liczbę osób z kuponami w rękach, gaworzących i zastanawiających się kto jest najlepszym kandydatem do zwycięstwa. Poczułam się ogromnie zagubiona. Nigdy w Polsce nie byłam u bukmachera, a teraz ten pierwszy raz przyszło mi przejść w Australii. Na początku przez niedługą chwilę obserwowałam ludzi, potem obejrzałam losy, aż w końcu stwierdziłam, że najlepszym rozwiązaniem będzie postąpić w myśl „zasady koniec języka za przewodnika”. Tak jak Wam wcześniej wspominałam Australijczycy są bardzo sympatyczni i skorzy do pomocy i tym razem się na nich nie zawiodłam. Z niewielką pomocą obstawiłam i mogę powiedzieć, że jestem światową kobietą ;) Dla zainteresowanych załączam kupon „Melbourne Cup Win & Place”. Jeżeli wydaje Wam się, że dany koń wygra zakreślacie w pozycji Win krzyżykiem jaką kwotę obstawiacie, jeżeli uważacie, że zajmie miejsce medalowe wybieracie opcję Place, na przykład jak na zdjęciu „$20 on place”. Natomiast na dole kuponu, czyli „Selection” podajecie numer konia, czyli jak na przykładzie „10” i to cała filozofia. Proste nieprawdaż? :)

Jeśli chodzi o mnie i o Przemka, no cóż ponieważ nie znaliśmy się na koniach biorących udział w wyścigu, postanowiliśmy zaczekać do wielkiego wtorku i licząc na fart zagrać w szczęśliwy traf.

Trzeci listopada przywitał nas pełnym słońcem na niebie i 37 stopniami w cieniu. Na całe szczęście lokal, do którego zmierzaliśmy był klimatyzowany. Tak, tak – lokal. Otóż w dniu wielkiego wyścigu również w Sydney odbywają się mniej znaczące wyścigi konne, ale wiele restauracji organizuje dla swoich klientów rozrywki pod dachem i na takie właśnie przyjęcie udaliśmy się wraz z Przemkiem. Restauracja znajdowała się przy porcie jachtowym, widok za oknem był więc bardzo przyjemny. Na jednej ze ścian wisiał ekran, na którym już można było śledzić przebieg wcześniejszych wyścigów. Na zbierających się gości czekała zakąska – świeża bułeczka z masełkiem i kelnerka z trunkami. Gdy tylko zajęliśmy swoje miejsca udaliśmy się po losy, trafił nam się koń numer 6 „Roman Emperor” i dwukrotnie numer 15 „Warringah”. Z nadzieją na wygraną wróciliśmy do naszego stolika, by zgłodniały żołądek zaspokoić na początek pieczywem. Po bułeczce pojawiło się danie składające się z paru plasterków łososia, czegoś ni to babeczka, ni tost i odrobina jogurtu naturalnego. Oczywiście osoby zbyt zajęte rozmową, które nie dokończyły swojej chlebkowej przekąski, jak Przemek, już jej więcej nie zobaczyły. Bułeczka zniknęła zanim zdążyło się zauważyć kiedy. Główne danie to wołowina, bardzo krwista z prawie niezauważalnymi warzywami w sosie chrzanowym. Przy takich właśnie daniach, oczywiście podawanych w odpowiednich odstępach, mijał nam czas na pogaduszkach z nowo poznanymi znajomymi. Czym się spostrzegliśmy, już była godzina trzecia i prezentacja koni, a potem sygnał startu dwie minuty i po wszystkim. Rzeczywiście wszyscy w restauracji oczy mięli zwrócone w jednym kierunku. Na początku prowadził koń numer 15 (trwało to może 90% wyścigu), po to by na końcu wmieszać się w tłum koni w środku. W tym roku koń numer 21 „Shocking” zajął miejsce pierwsze, potem 8 „Crime Scene” i 5 „Mourilyan”. Niestety byliśmy tak blisko i tak daleko jednocześnie :) ale w końcu liczy się zabawa i wspomnienia. Przy naszym stoliku nikomu nie udało się wygrać. Wszyscy, więc mieliśmy nadzieję, że może loteria zorganizowana przez restaurację zrekompensuje nam choć częściowo smak porażki. Wcześniej można było za niedużą kwotę kupić losy i przy odrobinie szczęścia wygrać szampana, czekoladki itp.. Numery za które trzymaliśmy kciuki to 909641 i 909642, ale niestety i tym razem nam się nie powiodło. No cóż może następnym razem :)


Wracaliśmy do domu zmęczeni, ale również zadowoleni …