wtorek, 2 listopada 2010

Melbourne Cup rok później

Jak co roku tak i teraz odbył się w Australii Melbourne Cup.

Tym razem spędziliśmy go zupełnie inaczej. Zarówno dla mnie jak i dla Przemka był to bardzo pracowity dzień. Nawet przez moment nie pomyślałam o tym, że jednak będę miała szansę podziwiać konie w biegu.

Z samego rana Sandi zabrała mnie z Edgecliff skąd ruszyłyśmy w drogę do Botany Bay, czyli około 34 km w jedną stronę. Ponieważ tego dnia odbywały się wyścigi konne, również na torach sydneyskich, dlatego, aby uniknąć korków pojechałyśmy dłuższą trasą o około 15 km.
źródło
Przez cały czas naszej wycieczki (pomijając cel podróży) nie wychodziłyśmy z samochodu i chociaż droga w dwie strony to około 100 km świetnie się przy tym bawiłam. Specjalnie wjechałyśmy na teren Port Botany, gdzie widziałyśmy olbrzymie kontenerowce i mogłyśmy zobaczyć, jak port się rozbudowuje. Mijałyśmy także Botany Cemetery, gdzie korzystając z okazji powiedziałam Sandi o naszym wczorajszym Wszystkich Świętych. Podziwiałam również specjalne plaże dla piesków. W końcu wjechałyśmy na autostradę General Holmes Dr, gdzie mogłyśmy obserwować, jak samoloty podchodziły do lądowania. Sandi nawet specjalnie zwalniała i razem wzdychałyśmy z zachwytu oglądając podwozia gigantycznych maszyn unoszących się nad nami. Dalej z okolic lotniska już tylko wzdłuż brzegu, aż do Botany Bay, zatrzymując się od czasu do czasu, by przyjrzeć się dokładniej ptaszorom, na przykład takim, jak papużki Corella.

Gdy wróciłyśmy do Randwick widziałyśmy sporo pań idących świętować Melbourne Cup. Zresztą w tym dniu nie sposób było ich nie rozpoznać. Wszystkie ubrane elegancko z obowiązującymi ozdobami we włosach. Jednak tym razem niektóre wyglądały dość zabawnie, gdyż rok temu o tej porze było 37 stopni, a dziś temperatura nie przekraczała 20 stopni, w związku z czym większość z nich (przypuszczając, że będzie równie piękna pogoda) miała letnie sukienki z niepasującymi do nich kurtkami lub żakietami. Gdy one tak marzły, my robiłyśmy zakupy w Randwick.

Zbliżała się już godzina 14:00, a o 14:30 zaczynała się prezentacja koni. Usiadłyśmy się na chwilę, aby odpocząć i coś przekąsić. Gdy rozmawiałyśmy przy stoliku, otrzymałyśmy ulotkę z informacją, że można obejrzeć wyścig w publicznej bibliotece. Właściwie czemu, by nie skorzystać? Byłby to przecież grzech opuścić takie wydarzenie.

Gdy dotarłyśmy na miejsce w sali biblioteki było już kilka osób, ubranych odpowiednio do okazji. Tylko my, takie zabiegane, w dżinsach i bez kapelusików – mimo wszystko zostałyśmy wpuszczone. Sandi kupiła nam losy, które ja wylosowałam. Podobno miałam konia, który był faworytem tegorocznych wyścigów, czyli numer 3 „So You Think”. Poza tym trafiły mi się też: 2 – „Campanologist”, 11 – „Descarado” i 18 – „Bauer”. Na pytanie Sandi, który koń będzie dla Przemka stwierdziłam, że żaden ;) Oczywiście tak być nie mogło, dlatego Sandi poszła po losy dla szczęściarza. Przemek miał następujące konie: 4 – „Zipping”, 5 – „Illustrious Blue”, 6 – „Mr Medici”, 8 – „Americain”, 16 – „Profound Beauty”. Przyznam się Wam, że mając losy w ręku i tym samym mając komu kibicować, zawody takie ogląda się naprawdę z zaangażowaniem i ma się również ochotę krzyczeć.

źródło

Przez większą część wyścigu prowadził „Once Were Wild” z numerem 23, ale tak naprawdę wszystko rozegrało się w ostatnich sekundach, na ostatnich 500 metrach. To było niesamowite, nawet nie wiem, gdzie wyparował numer 23 i skąd w czołówce wziął się „Americain”, i co, dlaczego „So You Think” był trzeci?

W tym roku medalowa trójca wyglądała tak:

  • 1 - „Americain” nr 8

  • 2 – „Maluckyday” nr 24

  • „3 – „So You Think” nr 3

Nie wygrałam…, ale olśniło mnie, że 8 to numer Przemka, więc jednak :) I wiecie co, Sandi też wygrała :) Oprócz tego ja miałam konia, który zajął miejsce trzecie i Sandi też :) Obie wracałyśmy do domu z drobnymi prezentami. Sandi dostała torbę-termos, co jest dla niej idealne, bo lubi gotować i jeździć na pikniki. Oprócz tego w torbie termicznej miała butelkę pysznego wina i dwa kieliszki. Przemek dostał bardzo ładne tasmańskie miseczki. Sadni za trzecie miejsce otrzymała książkę, a ja – czekoladki. No i proszę jeden los kosztował dolara, a ile wrażeń i przyjemności dostarczył. I wiecie co? Pomimo, iż w tym roku nie miałam sukienki, ani kapelusika, nie byłam też jak rok temu w ekskluzywnej restauracji, a na dworze było zaledwie 20 stopni, to naprawdę świetnie się bawiłam. Tym bardziej, że wiedziałam, że i Przemek kibicuje swoim koniom u siebie na uczelni w Tea Room’ie.

W drodze do domu kupiłam winko, w końcu wygraliśmy :) i do czekoladek wypadało mieć coś niesłodkiego :)

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Moja żona marzy abyśmy kiedyś byli na takich wyścigach... Gratuluję wygranej! :)

Urszula pisze...

Z tego co wiem, to takowe odbywają się w Warszawie na torze Służewiec. Nie wiem jednak, czy panie zobowiązane są do noszenia kapelusików, ale śmiem przypuszczać, że emocje są równie silne :)

Anonimowy pisze...

Farciarze , michy i słodkości. Nie powiem ,że się Wam w kuprach poprzewraca.

Urszula pisze...

To nie nasza wina ;)

Anonimowy pisze...

Zawsze jak czytam twojego bloga robię się głodna!!!

Urszula pisze...

Kup sobie czekoladkę :):):)

Prześlij komentarz