poniedziałek, 8 listopada 2010

Krokodyl na deser

W hosteluNa dźwięk budzika ciężko było wstać, ale nikt na nas by nie zaczekał, a my musieliśmy jeszcze przeorganizować bagaże. W małych plecakach powinno zostać tylko to co najważniejsze, niezbędne do spacerów po buszu, w dużym miała znaleźć się reszta naszych rzeczy – to robota dla Przemka. Ja miałam nie przeszkadzać :) Po dusznej nocy, a właściwie może 1,5 godzinie snu poszłam pod prysznic, a potem zorganizowałam wodę, żeby zjeść zupkę chińską. Z Przemka pot lał się strumieniami, pomimo iż słońce jeszcze nie wstało, ale dzielnie walczył z bagażami. Gdy już wszystko było gotowe zjedliśmy nasze pożywne śniadanko, napełniliśmy butelki wodą, pokremowaliśmy się kremem z filtrem i wymeldowaliśmy.

Hostel
Tym razem szczęście nam dopisało, bo biuro Adventure Tours Australia znajdowało się zaraz po drugiej stronie ulicy i Przemek od razu je wypatrzył. W agencji, czekając na transportW oczekiwaniu na nasz transport zajęłam miejsce na kanapie, wraz z bagażami i usiłowałam nie spać – było mi bardzo ciężko. Gdy Przemek wyszedł z biura, aby jeszcze przed drogą skorzystać z toalety, podjechały dwa busiki. Poznałam naszego przewodnika Damo, podpisałam pakt z diabłem, że wiem iż wycieczka wiąże się z niebezpieczeństwami i takie tam, i czekałam na Przemka, który chwilę później pojawił się w drzwiach. Ja przynajmniej przeczytałam co podpisuję, Przemek zrobił to odruchowo, nawet nie wiedział, że oddaje nerkę ;) Załadowaliśmy bagaże do busa, zajęliśmy miejsca i cierpliwie czekaliśmy. Temperatura w Darwin była już dość wysoka, stąd też od razu docenialiśmy klimatyzację w naszym transporcie.

Zanim ruszyliśmy przewodnik, Damo, się przedstawił i poprosił o to samo nas. Przy okazji mieliśmy powiedzieć jakim super bohaterem chcielibyśmy być. Ja wybrałam Superman’a, bo on umie latać :) Gdy mówiliśmy, że jesteśmy z Polski, Damo pochwalił się swoim swojsko brzmiącym nazwiskiem: Kalinski.

Nasza grupa nie należała do najliczniejszych, w jej skład wchodziliśmy my, para z Londynu Philippa i Dean, para ze Złotego Wybrzeża Leanne i Terry oraz Tobias ze Szwajcarii. Gdy już się poznaliśmy, Damo poinformował nas jeszcze, że niestety z uwagi na występowanie krokodyli słonowodnych pod wodospadami: Jim Jim Falls i Twin Falls, zostały one zamknięte dla turystów i w związku z tym dzisiejszego dnia zawiezie nas w inne ciekawsze miejsca.

Na początku trasy Damo przekazywał nam informacje dotyczące samego miasta Darwin, czyli stolicy Terytorium Północnego. Gdy mówił, że miasto jest nieduże i zamieszkuje je około 110 000 osób, pomyślałam od razu, że jest większe od niejednego polskiego :) Miasto swoją nazwę otrzymało na cześć Karola Darwina, a powstało jako stacja telegraficzna w 1869. 25 grudnia 1974 roku cyklon Tracy, przechodzący przez Darwin, zabił 71 osób i zniszczył ponad 70% budynków w mieście. Po tym wydarzeniu 30 000 mieszkańców opuściło je, spośród zamieszkujących je wówczas około 43 000.

Drzewo przy Banyan Tree Caravan & Tourist Park, BatchelorSzum silnika, przyjemny chłód od klimatyzacji i silne zmęczenie zrobiły swoje i gdy przewodnik zamilkł, aby w pełni oddać się prowadzeniu busa, pomimo iż nie chciałam zasnąć, odpłynęłam. Obudził mnie głos Damo informującego nas, że zbliżamy się do miejsca pierwszego postoju Banyan Tree Caravan & Tourist Park, Batchelor, gdzie możemy zjeść śniadanie i skorzystać z toalety. Po kilku minutach przerwy znowu w drogę, w końcu z Darwin do Florence Falls, pierwszego punktu naszej podróży, jest około 145 km drogi.

Florence FallsFlorence Falls znajdują się w Litchfield National Park, są to przepiękne podwójne kaskady znajdujące się w centrum lasu monsunowego. Można się tu wykąpać, o ile nie występują krokodyle :) Sam króciutki spacer z parkingu do wodospadów (około 1,2 km) też jest urzekający. Widok przy  Florence FallsPo drodze mijaliśmy dwa małe wallaby (kangurki), które w ogóle nie przejmowały się naszą obecnością, zresztą nikt nie byłby w stanie zejść do nich po kamieniach :) Ponieważ pogoda sprzyjała kąpielom, szczególnie z uwagi na temperaturę, chętnie skorzystaliśmy z okazji, aby zanurzyć się w krystalicznie czystej i chłodnej wodzie. Takiego ukojenia potrzebowaliśmy wszyscy. Trzeba jednak było uważać na wielkie kamienie znajdujące się na dnie. Po pierwsze były one bardzo śliskie i trudno było się na nich utrzymać, po drugie w czasie płynięcia nietrudno było uderzyć się w kolano. Widok przy Florence FallsDla nas ta atrakcja była czymś niesamowitym, bo nigdy wcześniej nie pluskaliśmy się pod wodospadem, szczególnie przy tak niepowtarzalnych widokach. Chyba nikt nie miał ochoty wychodzić z wody. Tym razem spacer był łatwiejszy, bo mokre rzeczy przynosiły ulgę. Mogliśmy iść około 3,2 km do Buley Rockhole, ale Damo podwiózł nas samochodem, aby nie tracić czasu, gdyż mieliśmy jeszcze inne rarytasy zaplanowane na ten dzień.

My i Florence Falls
Buley RockholeBuley Rockhole to z kolei kaskadowe baseny, do których podobnie jak do Florence Falls, przyjeżdżają (szczególnie w weekendy) mieszkańcy okolicznych wiosek, jak i samego Darwin. Nie mogą oni bowiem korzystać z rozlicznych plaży w stolicy terytorium, z uwagi na występujące w przyległych wodach głodne gady. W Buley Rockhole niektórzy skakali do wody, inni wykorzystywali spływającą po skałach wodę jako jakuzzi, podczas, gdy ja i Przemek rozkoszowaliśmy się wodą siedząc na skałce.

Buley Rockhole
Taki odpoczynek był nam potrzebny przed lunchem, na który wróciliśmy do Banyan Tree Caravan & Tourist Park, tym razem kanapki z dużą ilością much ;) W przygotowaniu lunchu mieliśmy współpracować, toteż wszystko sprawnie poszło i po sycących kanapkach gotowi byliśmy na spotkanie z aborygeńską rodziną Graham'a.

W drodze Damo opowiadał nam, że niegdyś tereny te zamieszkiwane były przez około 20 różnych plemion, posługujących się 15 językami, obecnie jest tylko 12 plemion i zaledwie 3 języki, a wszystko to dzięki białemu człowiekowi i jego edukacji. Europejczycy nie starali się zrozumieć i poznać kultury aborygeńskiej, zamiast tego za wszelką cenę próbowali ją zdusić, zmuszając do nauki angielskiego, krzewiąc religię chrześcijańską i swoje zwyczaje. Teraz, gdy wreszcie nadeszły czasy, kiedy Australijczycy zaczęli się liczyć z Aborygenami i doceniać ich wyjątkowość, jest już za późno! Z tego co udało nam się zaobserwować, w tej chwili otrzymujemy już tylko szczątkowe informacje o nich.

Aborygeńskie kolory na ręce PrzemkaW końcu dotarliśmy do Window on the Wetlands Visitors Centre. To właśnie tutaj spotkaliśmy się z Aborygenem Graham’em i jego rodziną. Graham jest bardzo przyjazną i skorą do udzielania wyjaśnień osobą. Opowiadał nam między innymi o tym jak Aborygeni wyrabiają instrumenty, a także inne przedmioty codziennego użytku. Niestety mówił szybko i zarówno ja jak i Przemek oraz Tobias mieliśmy problemy z wyłapaniem wszystkich cennych informacji. Graham pokazał nam też jak trąc różne dostępne w tym obszarze substancje, takie jak piaskowiec, kredę, czy węgiel, o piaskowiec otrzymują oni różne kolory „farb” do malowania, ciała i skał. Każdy z nas został umazany czterema kolorami: czarnym, czerwonym, żółtym i pomarańczowym. Z czego czarny (choć nie zawsze) używany jest w żałobie po zmarłych, o których w kulturze aborygeńskiej nie mówi się.

Po wykładnie Graham’a kontynuację opowieści przejęła jego córka, która zapoznała nas z zadaniami pań, czyli tajnikami wyrabiania koszyczków, talerzy, torebek, dywaników oraz zabawek. Co ciekawe torebki, tak zwane dally bags są tak skonstruowane, że nosi się je zawieszone na szyi albo głowie, aby nie trzeba ich było nosić w rękach. Starała się nam przekazać również informacje dotyczące interpretacji aborygeńskich snów i kolorów dobieranych do ich tworzenia. Teraz wiemy, że w czasie pory deszczowej Aborygeni mają możliwość otrzymywania większej ilości kolorów traw, a właściwie liści Pandanus’a. Do ich farbowania mogą wówczas wykorzystywać całą masę owoców. Liście Pandanus’a zrywają, rozdzielają, gotują i w zależności od tego jaki chcą otrzymać kolor, takie dodają owoce, następnie suszą, a po odpowiednim czasie można już pleść koszyczki. Brzmi prosto i banalnie, ale takie nie jest. Wprawnej plecionkarce zrobienie jednej torebki dally może zająć nawet cztery miesiące!


Następnie obejrzeliśmy wystawę występującej na tym obszarze fauny i flory, po czym znowu w drogę, tym razem czekał na nas rejs po Mary River.

Od Damo dowiedzieliśmy się, że Aborygeni z tych obszarów w XX wieku upomnieli się o swoje tereny. Obecnie Kakadu National Park i Litchfield National Park są własnością społeczności aborygeńskiej, która niemalże autonomicznie zarządza tymi obszarami. Wyjątkiem są nieliczne obszary dzierżawione przez rząd australijski, na których wydobywany jest na przykład uran.

Mary RiverZ Window on the Wetlands Visitors Centre do Mary River Wetlands jest około 200 km i znowu zmęczenie było silniejsze, ale nic nie szkodzi, bo zawsze na czas Damo nas budził (nie tylko my spaliśmy w trasie :)) i zaczynał opowiadać. Tym razem parę słów o Mary River National Park. To tereny podmokłe pełne ptaków i dzikiej przyrody. Park jest dostępny przez cały rok i w miarę zmieniających się pór roku wykazuje cykliczne zmiany flory i fauny. Mary River jest rajem dla wędkarzy, a rejsy oferowane na rzece to świetny sposób, aby nacieszyć się pięknem okolicy i doświadczać bliskości natury, chociażby takiej jak spotkanie z krokodylami słonowodnymi. Rejon rzek i terenów podmokłych przyciąga wiele rzadkich gatunków ptaków, nam też udało się zobaczyć ich dość sporo. Dojazd nad rzekę możliwy jest tylko pojazdem z napędem na cztery koła, gdyż jedzie się, jak to Przemek określił żwirówką. Pomiędzy podskokami na fotelu, zdeterminowany i uważny obserwator jest w stanie wypatrzyć sporo zwierząt, ja widziałam szczególnie dużo kangurów.

W trakcie rejsuNa miejsce Corroboree Billabong, dotarliśmy trochę przed czasem, ale na całe szczęście rejs specjalnie dla nas też rozpoczął się wcześniej. To co widziałam to po prostu bajka. Niesamowita różnorodność roślin ptaków między innymi: długoszpon koralowy (ang. Comb-crested jacana, abor. Garlarrwidwid), żabiru czerwononogi (ang. Black Nacked Stork, zwany Jabiru, abor. Djagarna), bielik biało brzuchy (ang. White-bellied sea eagle, abor. Marrawuddi), wężówki (ang. Darter, abor. Garnabaibai), kormoran białolicy (ang. Little pied cormorant, abor. Barrakbarrak), a na deser krokodyl :) Niestety słowa, ani nawet zdjęcia nie są w stanie oddać tego piękna. Nasz przewodnik wycieczki opowiadał nam o każdym z tych zwierząt, mówił też o liliach – olbrzymich liliach, że ich liście nie przepuszczają wody, więc wykorzystywane mogą być jako parasol, lub kubki do picia. Znowu nieco inne lilie mają długą gałązkę z dziurkami w środku, co może posłużyć jako słomka, można też nurkować pod wodą wykorzystując te gałązki do oddychania. A także jak się dowiedziałam są jadalne i wszyscy mieliśmy okazję ich spróbować. Chyba każdy z nas wzdychał w czasie rejsu z zachwytu :)

 


Comb-crested jacana - długoszpon koralowy  Darter - wężówka  (White-bellied sea eagle - bielik biało brzuchy


Mary River Jabiru - żabiru czerwononogi Mary River

Gdy dobiliśmy do brzegu, ruszyliśmy w kierunku naszego pierwszego kampingu,do Point Stuart w Annaborroo tuż przy autostradzie Arnhem Highway niedaleko Kakadu National Park.

I tutaj jakież zaskoczenie, permanentne kempingi! Wykonane z moskitiery, a w środku podłoga z desek z dwóch stron podwyższona na około 50 cm, z materacami na nich, co stanowiło dwa pojedyncze łóżka. Ale ekstra, tego się nikt z nas się nie spodziewał. Wszyscy byliśmy w szoku. Do tego kuchnia polowa jak się patrzy, z grillem, kuchenką gazową, lodówką, dużym stołem i co najważniejsze z wiatrakami (nazwijmy to) na suficie. Obok kempingu skakały wallaby.

W namiocie Wallaby Nasz namiot

Na obiad Damo zaserwował nam kiełbaski z bawoła oraz filety z kangura (ale nie tych kempingowych wallaby), do tego ryż z warzywami. Najedliśmy się do syta i jeszcze raz tyle zostało. Przyznać muszę, że było pyszne, szczególnie kiełbaski. Po obiedzie wszyscy poszli ochłodzić się w basenie, ale nie my. Ja i Przemek zaraz po prysznicu padliśmy jak zabici po wcześniejszej nieprzespanej nocy i tym jakże wyczerpującym i pełnym wrażeń dniu.

Nasz grupa od lewej: Przemek, Ula, Philippa, Dean, Leanne, Terry, Tobias
Niestety mam bardzo lekki sen i w nocy może mnie obudzić byle jaki hałas, więc tym bardziej gdy towarzystwo wróciło z basenu słyszałam ich śmiechy i krzyki, a potem nad ranem ptaki, które informowały nas, że czas wstawać i przygotować się do drogi.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ale wyprawa! Zazdroszczę!

Urszula pisze...

A my żałujemy, że już się skończyła :)

Anonimowy pisze...

Gratuluje swietnego balansu - dobre teksty przeplatane odpowiednimi i naprawde fajnymi zdjeciami. Taka jakosc, to rzadkosc na blogach :)
No i zazdroszcze fajnej wyprawy, jak sie uda to w przyszlym roku tez tam zawitam :)
Pozdrawiam z Belfastu
Lena

Urszula pisze...

Serdecznie dziękuję :) Jest mi niezmiernie miło czytać takie opinie :)
Życzę Tobie, aby wszystko się dobrze ułożyło i abyś mogła również podziwiać ten kraj.
Jeśli jednak planujesz przyjechać tu na dłużej (nie tylko w celach turystycznych) to i ten temat planuję wkrótce poruszyć, czyli praca, zakwaterowanie itp. :)

Serdecznie pozdrawiam

Prześlij komentarz