środa, 10 listopada 2010

Spaghetti à la Damo

Tyle już mieliśmy wrażeń w ciągu minionych kilku dni, że z niecierpliwością wyczekiwało się kolejnego. Zawsze poprzedniego wieczoru Damo omawiał nam, co ma dla nas przygotowane na następny dzień, ale jakoś przez noc większość informacji uciekała z głowy i dobrze, bo przynajmniej było więcej niespodzianek ;)

Oczywiście środowy poranek rozpoczął się standardowo, no może nie do końca, bo nie było potrzeby pakowania się, mieliśmy wrócić na noc w to samo miejsce - kemping w Cooinda - wystarczyło więc „zakluczyć na kłódkę” namioty – śmiesznie brzmi, nieprawdaż? Poza tym rutyna, przedwczesna pobudka zaserwowana przez zwierzole, prysznic, śniadanko i „komu w drogę, temu czas”.

Motor Car Creek FallsPrzystanek pierwszy Yurmikmik. Yurmikmik to nazwa nadana rejonowi rozciągającemu się pomiędzy Marrawal Plateau, a the South Alligator River przez plemię Jawoyn. To tutaj czekał na nas bardzo wyczerpujący spacer. Nie był to długi odcinek drogi, ale z uwagi na wysoką temperaturę i panującą wilgoć organizm szybko poddawał się zmęczeniu. Naszym celem był wodospad Motor Car Creek Falls, do którego zmierzaliśmy wzdłuż starego szlaku dla pojazdów. Na początku nawet przypominał takowy. Samochód terenowy z napędem na cztery koła powinien sobie tam poradzić, jednakże droga stopniowo ulegała zwężeniu, aż ostatecznie przyszło nam wspinać się po kamieniach. W końcu cel został osiągnięty! Wszyscy byliśmy zgrzani i nawet nie musieliśmy wchodzić do wody, aby być mokrymi. Już od dawna płynęły z nas strugi potu :)

Pierwszy etap spaceru Drugi etap spaceru Trzeci etap spaceru Czwarty etap spaceru Piąty etap spaceru

Ja pod wodospadem Motor Car Breek FallsNa miejscu naszym oczom ukazał się śliczny, dość wysoki wodospad. Niestety nie było łagodnego wejścia do wody. Wszyscy z naszej grupy skakali do niej prosto z dużej skały, ale nie my. Trochę obawiałam się, że tak zgrzany organizm mógłby nie znieść gwałtownego zderzenia z zimną wodą, dlatego zanim znaleźliśmy ukojenie, najpierw musieliśmy poszukać w miarę łagodnego dostępu do niego. Oczywiście udało się, nie mogło być inaczej :) Jak później zauważyliśmy inni też zaczęli korzystać z tego wejścia. Gdy znudziło nam się pływanie wylegiwaliśmy się na skałkach, a Damo starał się dostarczać nam przekąski tak, aby nie zanurzyć ich w wodzie, lecz w całości przekazać leniuchom. Przynajmniej można było się trochę pośmiać.

Motor Car Creek Falls i my
Skałkowy relaksMyślę, że nikt nie miał ochoty wracać. Ja na samą myśl o tym, że znowu przy tej duchocie trzeba pokonać taki kawał drogi, najchętniej zostałabym przy Motor Car Falls nawet na noc :) Jednak pora dnia była jeszcze całkiem młoda i lepiej było nie krzyżować planów naszemu przewodnikowi. Jak się okazało (przynajmniej w moim przypadku) powrót nie należał do najgorszych, a to za sprawą mokrego podkoszulka i spodenek :) Gdy dotarliśmy do samochodu Damo oświadczył nam, że w środku jest przeszło 42˚C, dlatego nikt nawet nie próbował wejść do niego, wszyscy grzecznie czekali, aż klimatyzacja przywróci przyjemny stan rzeczy.

Mary River Roadhouse
Przygotowania do lunchuW końcu wszyscy załadowaliśmy się na pokład i w drogę. Następny przystanek lunch w Mary River Roadhouse. Po drodze Damo zrobił nam przyjemność i zatrzymał się w Ikoymarrwa Lookout, abyśmy mogli strzelić sobie kilka pamiątkowych zdjęć. Mary River Roadhouse znajduje się tuż za granicą Kakadu Parku. Można tu kupić niezbędne rzeczy do jedzenia, czy picia i wykorzystać stół, do zrobienia lunchu, co też uczyniliśmy. Uwierzcie mi, że przy tej temperaturze nie odczuwa się specjalnie głodu. Nawet jeśli żołądek czasami poburkuje, ciężko coś w siebie wcisnąć i robi się to tylko by nie zasłabnąć. Tak było ze mną tym razem. Zrobiłam sobie pyszne dwie kanapki z chleba tostowego i czułam się przyjemnie syta. Gotowa by zmierzyć się z Moline Rockhole.

Na całe szczęście do Moline Rockhole nie trzeba było specjalnie przedzierać się przez busz. Damo podwiózł nas bardzo blisko tego punktu, ale droga tutaj była szalona. Duże kamienie na drodze dawały nam się we znaki. Gdyby nie pasy bezpieczeństwa na pewno niejedno spośród nas fruwałoby w powietrzu. Czasami miałam wrażenie, że przewrócimy się z całym samochodem i nikt nas tu nie znajdzie :) Zdaje się, że to właśnie na tej drodze zbiliśmy przednią szybę w dwóch miejscach.

Tuż przy parkingu, gdzie się zatrzymaliśmy, zastaliśmy wypalony obszar. Jak się okazuje, wypalaniem traw w Kakadu Parku zajmują się Aborygeni, są tu bowiem trawy potocznie nazywane spear grasses, które w okresie pory mokrej rosną jak na drożdżach – dobowe przyrosty niektórych gatunków mogą osiągnąć nawet 30cm według tego co powiedział nam Damo, mi udało się zweryfikować, że mogą one osiągnąć wysokość od 1,5m do 3m. Niewiarygodne, prawda? Aby zmniejszać ryzyko pożarów, przeprowadza się w tu kontrolowane wypalania, szczególnie teraz zanim zacznie na dobre padać i wszystko znajdzie się pod wodą.

Wypalony teren
Moline RockholeMoline Rockhole zachwyciło mnie bardziej, niż Motor Car Falls. Uwielbiam roślinność zanurzoną w wodzie, a tu było jej w bród. Obok miejsca, w którym wchodziliśmy do wody, rosło drzewo, którego korzenie po prostu w niej pływały, niesamowity widok. Dodatkową atrakcją były rybki (gwoli ścisłości rybki były w każdym odwiedzanym przez nas miejscu, ale nie takie ;)), które w przeciwieństwie do innych podgryzały co poniektórych, szczególnie Przemka i Tobias’a.

Moline Rockhole Moline Rockhole Moline Rockhole

Kolejną atrakcją po Moline Rockhole było Warradjan Aboriginal Cultural Centre. Niestety nie robiliśmy w nim zdjęć, gdyż przy wejściu zauważyliśmy jedyny znak zakazu fotografowania. Warradjan Aboriginal Cultural Centre zostało założone przez ludzi plemion: Murumburr, Mirrar Gun-djeihmi, Badmardi, Bunitj, Girrimbitjba, Manilakarr, Wargol i innych klanów. Stworzyli oni tutaj ekscytującą i niezapomnianą wystawę, która wzbogaciła dodatkowo naszą wiedzę o rdzennych mieszkańcach Australii. Mogliśmy podziwiać (oprócz już znanych nam koszyczków i instrumentów wyrabianych przez Aborygenów) różnego rodzaju dzidy, sieci rybackie, miotełki stworzone z piór i używane również jako wachlarze. To właśnie w tym centrum obejrzeliśmy krótki film, prezentujący scenki z życia Aborygenów: tradycyjne przygotowanie potraw, wspólny posiłek, itp.

W drodze na kemping przewodnik obiecał nam niespodziankę, gdy dotrzemy na miejsce i słowa dotrzymał. Zamiast pomagać w przygotowywaniu obiadu wszyscy oprócz niego poszliśmy na basen. Tym razem podążaliśmy za Leanne i dzięki temu trafiliśmy na ten właściwy ;) Był on zdecydowanie większy, ale brakowało tu zadaszenia chroniącego przed słońcem. Pluskaliśmy się przez nieomalże dwie godziny zanim pojawił się Damo i zaprosił nas na obiad. Wszystkim bardziej zależało na pozostaniu w wodzie niż ciepłym posiłku, stąd dostaliśmy jeszcze 10 minut dla siebie.

W drodze na basen  

Dziś na obiad spaghetti bolognese à la Damo. Super było dostać gotowe danie, smakowało naprawdę nieźle, chociaż nieskromnie mówiąc moje jest lepsze :) Potem to już nikomu nie chciało się ruszać, więc chłopacy z Philppą zaczęli grać w te kangury co wczoraj :) Nie wiem, o której poszliśmy spać, ale wszyscy byliśmy zmęczeni.

Wieczorne rozgrywki Wieczorne rozgrywki

Tak naprawdę tego dnia planowo powinniśmy udać się do Jim Jim Falls i Twin Falls. Jednakże z uwagi na obfite opady w minionym tygodniu, poziomy wód podniosły się na tyle, że do co poniektórych zbiorników wodnych mogły bez większych problemów wpłynąć słonowodne krokodyle. Niestety dla nas turystów oznaczało to, że zalane i zasiedlone przez gadziny obszary zostały zamknięte dla zwiedzających. Z drugiej strony, jak się dowiedzieliśmy, taki słonowodny krokodyl dla Aborygenów oznacza wyborny obiad ;) Otóż tuż przed nastaniem pory suchej (początku sezonu turystycznego) służby leśne mają obowiązek usunąć krokodyle słonowodne z obszarów turystycznych Kakadu Parku. Odłowione zwierzęta nie mają żadnych szans i w końcu trafiają na fermy krokodyli albo raczą się nimi Właściciele Kakadu Parku, a turystom dostają się breloczki zrobione z łapek, ogonów, łańcuszki z zębem, albo kapelusze ze skórki krokodyla.

Ja jednak nie żałuję, że ułożyło się inaczej, a zwłaszcza, że nie karmiłam krokodyla ;) Super było „odkryć” obszary mniej popularne i niemalże dziewicze, jakże piękne, a nawet może piękniejsze :) No i gdzieś w drodze widziałam dzikie konie zwane tutaj brumbies.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ulka,
Tak ciekawie piszesz, że Cejrowski przy Tobie wysiada... ;) Super!

Urszula pisze...

Niezmiernie mi miło czytać takie komentarze :)

Prześlij komentarz