niedziela, 7 listopada 2010

Wyprawa do Top End

Wszystko zaczęło się miesiąc temu, kiedy przeglądając katalogi z biur podróży, zauważyłam, że wycieczki do Kakadu National Park oferowane są tylko od kwietnia do listopada, a spowodowane jest to występującą w tych rejonach porą deszczową. Mieliśmy, więc z Przemkiem wybór: albo spróbujemy wybrać się w te rejony w marcu, licząc na to, że biuro podróży zrobi dla nas wyjątek, albo teraz, albo w ogóle. Uznaliśmy, że nie będziemy ryzykować i jedziemy teraz. Najpierw Przemek dowiedział się, czy może wziąć wolne, a potem już poszło z górki. Biuro podróży, ustalanie szczegółów, kupowanie niezbędnych rzeczy. Od momentu, gdy wszystko było zapięte na ostatni guzik, pozostało już tylko odliczanie mijających dni, aż nadeszła ta wyczekiwana chwila – niedziela 7 listopada 2010 :)

Przemek na stacji RedfernObładowani jak wielbłądy (szczególnie Przemek – dromader w ciąży) ruszyliśmy na stację Redfern złapać pociąg na lotnisko. Akurat, gdy dotarliśmy na miejsce można już było się odprawiać. Po raz pierwszy przyszło nam korzystać z maszyny, zwanej KIOSK, gdzie zaznaczyć musieliśmy, co przewozimy i ile mamy bagażu. Po wstępnej samo-odprawie ustawiliśmy się do kolejki w celu sprawdzenia dokumentów i nadania dużego plecaka, a potem już została tylko kontrola bagażu podręcznego. Wszystko przebiegło bez problemów i na lotnisku mieliśmy jeszcze trochę czasu żeby się rozejrzeć i coś zjeść. Do naszej bramki numer 56 też podeszliśmy nieco wcześniej, skąd mogliśmy już podziwiać startujące i lądujące samoloty.

Nasz lot JQ672
Samolot linii JetStarDługo na wejście na pokład nie musieliśmy czekać i czym się spostrzegliśmy zajmowaliśmy już miejsce w samolocie. Uwielbiam siedzieć przy oknie :) Przez jakiś czas obserwowałam lotnisko, a potem już tylko gwiazdy, których nie były w stanie zasłonić mi chmury, bo były pod nami :) Niestety pora nocna sprawiała, że oczy robiły się coraz cięższe w związku z czym starałam się zdrzemnąć, co w Airbus’ie linii JetStar okazało się niesamowicie trudne. Miejsca na nogi niewiele i brak poduszki niczego nie ułatwiały. Przypuszczam, że można było poprosić o kocyk i coś pod głowę, ale JetStar to linie budżetowe i poza miejscem wliczonym w cenę biletu nic więcej nie jest oferowane, za wszystko trzeba dodatkowo i słono zapłacić na pokładzie. Jedyne, na co się zdecydowaliśmy to woda, która kosztowała nas $3,50 za butelkę. Cztery godziny i dziesięć minut lotu później w końcu wylądowaliśmy u celu – DARWIN stolica Northern Territory :)

Na lotnisku, widok z naszego okna Przemek w samolocie Ja w samolocie

Wychodząc z samolotu, już w rękawie poczuliśmy duchotę, ale nie spodziewaliśmy się, że będzie gorzej. Od razu odebraliśmy plecak i ruszyliśmy ku wyjściu. Po przekroczeniu ruchomych drzwi terminalu poczuliśmy ogromną wilgotność powietrza, jak to Przemek stwierdził: „Jakby ktoś okładał nas mokrym mopem”. Ciężko było oddychać i wszystko momentalnie przykleiło się do nas.

Szybko do taksówki!... Niestety wszystkie już odjechały i przyszło nam czekać w kolejce na następne. W między czasie pojawiła się pani proponująca nam skorzystanie z busu, który zabiera więcej osób, ale każdego zostawia w miejscu docelowym. Nie tracąc czasu, uznaliśmy, że jest to satysfakcjonujące rozwiązanie.

Jadąc do Chilli’s Backpackers (naszego hostelu) zauważyłam, że w Darwin kwitnie cała masa moich ulubionych drzew – plumerii. W Sydney dopiero niektóre zaczęły puszczać listki po zimie, a tu plumeria, za plumerią z pięknymi, dużymi kwiatami. W pewnym momencie kierowca zatrzymał bus na jakimś parkingu za jakimś hotelem i powiadomił nas, że to tu. Wysiedliśmy, wyjęliśmy plecaki z bagażnika, po czym kierowca bąknął coś, jak mamy dojść i zaraz zniknął z resztą pasażerów. Tymczasem my mokrzy od potu, zmęczeni i pozostawieni sami sobie, w obcym mieście o 1.00 w nocy próbowaliśmy odnaleźć dach nad głową.

Mój bilet
Początkowo ruszyliśmy wzdłuż Mitchell Street, szybko jednak spostrzegliśmy, że zmierzamy w złym kierunku, gdyż numeracja zaczynała maleć od około 49 – my zaś szukamy 69. Zawróciliśmy i w końcu natrafiliśmy na, wydawać by się mogło, zbawienny napis „Chilli’s Backpackers”. W środku było jednak ciemno, ni żywej duszy. Przemek zaczął ciągnąć, a potem szarpać za klamkę, co nie uszło uwadze bramkarza z klubu po przeciwnej stronie ulicy. Od razu do nas podszedł i spytał, czego szukamy – chyba chciał być pomocnym. Otóż jak się okazało, dobijaliśmy się do biura spod numeru 57, a hostel miał był kawałek dalej. Niestety jego tłumaczenie, gdzie jest sam hostel, nie było dla nas zbyt klarowne i wydawało nam się, że nas do końca nie rozumie. W związku z tym zanim znaleźliśmy właściwe wejście minęło jeszcze kilka dobrych minut. Niestety te drzwi również były zamknięte, jednak tym razem udało nam się zlokalizować tylną bramkę – nocne wejście. Oczywiście ona też była zamknięta, ale ponieważ widzieliśmy przez płot żywe istoty, zaczęliśmy krzyczeć – ale nie za głośno :).

Ostatecznie zostaliśmy uratowani przez chudego brodacza zionącego chmielem, który okazał się pracownikiem Youth Shack. Jeszcze tylko formalności i biegiem do pokoju nr 214. Nie wiem, która była dokładnie godzina, przypuszczam, że około 2.00 w nocy, więc od razu padliśmy na łóżko, chcąc, choć trochę odpocząć przed kolejnym dniem. Żeby nie było nam za dobrze, z kranu cały czas kapała woda – co jest ulubioną torturą Przemka. Na szczęście na to znalazła się szybko rada – chusteczki higieniczne. Niestety na drugą niedogodność, powszechną duchotę, już nie dało się nic poradzić, trzeba postarać się jakoś zasnąć, bo rano nikt nas nie będzie pytać o kondycję.

Budzik nastawiony na 4.45! Może, więc pośpimy choć ze dwie, dwie i pół godzinki…

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Nienawidzę lotu samolotem!

Urszula pisze...

Gyby nie samolot, to do Darwin musielibyśmy jechać pociągiem Ghan przez trzy dni :) a tak zajęło nam to tylko cztery godziny i dziesięć minut :)

Prześlij komentarz