czwartek, 11 listopada 2010

Pocałuj żabkę w łapkę :)

Dnia czwartego, naszego pobytu w buszu, jak i każdego poprzedniego, piękne słońce o poranku zajrzało do naszego namiotu. Czekała na nas długa droga, gdyż z Cooinda przenieśliśmy się w okolice Katherine Gorge (około 250 km), gdzie tym razem przyszło nam obozować koło Stuart Highway na kempingu bez nazwy, ale powoli…

Szyna z 1914 roku
Zanim dokładniej przyjrzeliśmy się naszemu nowemu lokum zatrzymaliśmy się w kilku bardzo interesujących miejscach. Punkt pierwszy po 164 km drogi – Pine Creek. Czwarte co do wielkości miasto, na trasie z Darwin do Alice Springs liczące zaledwie około 650 mieszkańców :) Jest jednym z głównych przystanków turystycznych, w którym można odpocząć po długiej trasie. Dodatkowo w celu przyciągnięcia zainteresowanych, co roku odbywa się tu Goldrush Festival. Miasto to bowiem zostało założone w 1870 roku, gdy podczas budowy Overland Telegraph z Adelaide do Darwin pracownik kopiący doły pod linie telegraficzne natrafił na złoto. To oczywiście zapoczątkowało kolejną gorączkę złota w Australii. Przebiegająca przez Pine Creek linia kolejowa została zamknięta w 1976 roku – prawdopodobnie złoto się skończyło ;) Tory, które obecnie łączą Darwin z Alice Springs omijają Pine Creek.

  

Po tym jak wszyscy kupiliśmy sobie w tutejszym barze Mango Sooth (mleczny shake z mango; przyznać muszę, że wyborne, po prostu niebo w gębie), Damo zabrał nas do muzeum kolei. Muzeum było zamknięte (zresztą nie było go formalnie w planach naszej wycieczki), ale mogliśmy przyjrzeć się starym pociągom, linii kolejowej i porobić kilka pamiątkowych zdjęć. Parę metrów dalej usytuowane jest miejsce ze starymi maszynami do wydobywania urobku. Szkoda tylko, że nie mieliśmy szansy przyjrzeć się wszystkiemu na spokojnie, ale i tak dobrze, że w ogóle Damo dał nam tę możliwość.

W dalszej drodze przysnęłam, oczywiście nie jako jedyna, dzięki temu wydawało mi się, że czas szybciej minął. Obudziłam się praktycznie na miejscu, czyli w Leliyn. To nazwa, którą Jawoyn (grupa rdzennych Australijczyków mieszkających w Terytorium Północnym w Australii) nadali obszarowi zlokalizowanemu w okolicy Edith Falls i Edith River. Stąd udaliśmy się na spacer zwany Leliyn Trail. Trasa ta ma 2,6 km i zajmuje około 2h. Najpierw należy się wspiąć pod górę by stamtąd móc spojrzeć na przepiękną przyrodę. Na całe szczęście po drodze mija się pierwszą część wodospadów Edith Falls, w których rozgrzane ciała mogą znaleźć ochłodę i ukojenie. Sprawdziliśmy to ;) Edith Falls spośród wszystkich wodospadów, które mieliśmy okazję podziwiać podobał mi się najbardziej. Na środku kąpieliska znajdowały się skały, na których można było odpocząć. Nieco na prawo roślinność tonęła w wodzie, a w oddali widać było dwa mostki, dodające uroku temu miejscu. Na skałach dookoła kąpieliska rosła roślinność zadziwiająca chęcią przetrwania w takim otoczeniu. Drzewa z korzeniami na kamieniach bez grama gleby, a wszystko to jakby zaklęte.

  

Oczywiście pluskaliśmy się w tym bajkowym miejscu kilkadziesiąt minut, a następnie ruszyliśmy dalej. Oba mostki, o których wspomniałam, były akurat zamknięte z powodu konserwacji. Nie chcąc sobie psuć rozrywki i wracać tym samym szlakiem, wszyscy zgodnie uznaliśmy, że kamienie wystające znad wody w zupełności wystarczą nam do pokonania rzeczki. Dalej jeszcze tylko kawałek w górę, a stamtąd już tylko urzekający widok, dzięki któremu zdaliśmy sobie sprawę, że ta część Edith Falls, pod którą przed chwilą byliśmy jest niczym w porównaniu do wysokiej części wodospadu kilka metrów dalej. Od tego momentu trasa naszej wyprawy odbywała się już tylko w dół. Było pioruńsko gorąco, ale nikt nie narzekał. W drodze do parkingu mijaliśmy dwukrotnie Edith River, raz przez drewniany mostek, a drugi raz po specjalnie ułożonych dużych płytach.

       

Już przy samochodzie przygotowaliśmy sobie lunch. Tym razem były to wrapy z tak niewyobrażalną ilością much, że trzeba było uciekać do samochodu, by zjeść nie zastanawiając się, czy wrap jest z latającą przystawką. Choć nie byłam głodna, to tak mi smakowało, że zaserwowałam sobie dwa :) Na deser dostaliśmy możliwość wskoczenia do dolnego basenu, jak nazywane jest tu oczko wodne stworzone przez rzekę Edith River. Tuż przy wejściu do wody bawiło się mnóstwo aborygeńskich dzieci. Dwie dziewczynki szczególnie mi się podobały, ale jeszcze bardziej sposób w jaki patrzyły na Przemka :) Nazwałabym to spojrzenie mierzącym. Podziwiałam wszystkie te dzieciaki, ale najbardziej te, które skakały na główkę. Zaznaczyć muszę, że przy brzegu, jak w każdym innym miejscu, były duże głazy i nietrudno tu o wypadek. One najwyraźniej bywały tu nieomalże codziennie i znały każdą nawet najdrobniejszą skałkę.

  


W końcu nadszedł czas by poznać nasze ostatnie obozowisko. Istne pustkowie, żadnego sklepu, żywej duszy, o basenie nie wspomnę :( Na całe szczęście choć łazienka była. Od razu ruszyłam w tę stronę, za potrzebą i oto co na mnie czekało w toalecie, gdy tylko podniosłam klapę…


Na szczęście w łazience były dwie toalety. Nie chcąc uszkodzić żabki (zresztą uroczej, nie sądzicie?) udałam się do drugiej toalety… A tam, w środku, w muszli klozetowej znalazłam jaszczureczkę! Rety, ratunku! :) Dobrze się złożyło, bo jaszczurka była zwinniejsza od żaby i widząc mnie uznała, że się wycofa :)

Gdy wróciłam do kuchni polowej, wszyscy już zabrali się za przygotowanie obiadu. Trzeba było zrobić jak najwięcej się da, bo Damo miał dla nas w planach zachód słońca nad Katherine Gorge. Wszystko poszło sprawniej niż sądziliśmy i zanim przyszło nam wpakować się do samochodu, obiad był już gotowy.

W busiku przewodnik poinformował nas, że z uwagi na to iż przez ostatnie cztery dni chodził z nami wszędzie, tym razem na spacer pójdziemy sami. Nie dowierzałam mu, bo jak wspominałam we wcześniejszym poście, Damo był bardzo rozrywkowy i co chwilę próbował nas robić w konia. Jednak zatrzymał się gdzieś na trasie wyszedł z samochodu, a my potulnie za nim, wskazał nam szlak i odjechał. Wszyscy wiedzieliśmy, że coś knuje, ale grzecznie bez sprzeciwu ruszyliśmy przed siebie trzymając się niebieskiego szlaku Barrawei Loop Walk. Większą część trasy wspinaliśmy się pod górę. Na całe szczęście zachód słońca był już bliski, więc pomimo, że odczuwaliśmy ciepło wiedzieliśmy, że mogłoby być gorzej. Na szlaku widzieliśmy kilka miejsc, w których kamienie nałożone były na kamienie (najprawdopodobniej ułożone przez Aborygenów). Niektóre z nich musiały mieć wiele, wiele lat, bo pod wpływem czasu po prostu się ze sobą zlały. Niesamowite! Te widoki najprawdopodobniej zainspirowały samych turystów do stworzenia własnego kopczyka kamieni. Ponieważ każdy pragnie dołożyć swoją cegiełkę, a raczej kamyczek, więc obecnie wygląda to nazwijmy „bogato”. Oczywiście my wszyscy, do bujnej kolekcji, dołożyliśmy się.


Parę metrów dalej ujrzeliśmy naszą „zgubę”. Damo siedział sobie na ławeczce zachwycając się widokiem Katherine Gorge, a żeby mu głód nie dokuczał obok leżał sobie talerz z kilkoma pociętymi serkami, do tego biszkopciki i proszę… żyć nie umierać! My się męczyliśmy, a on zrobił sobie piknik :) Oczywiście widoki, które dzięki spacerowi mieliśmy okazję podziwiać są nasze, niezapomniane do końca życia, więc nie było tak źle ;)

  

Słońce zachodziło szybko, z minuty na minutę okolica zmieniała swe barwy. Nie wiadomo było, która chwila jest najlepsza, by uwiecznić ją na zdjęciu. Zachód prezentował się niebiańsko :) W końcu jednak trzeba było się zbierać. Damo nie chciał ryzykować, że po ciemku, któreś z nas skręci sobie nogę na stromych schodach prowadzących do parkingu, więc nie stawiając oporu poszliśmy za nim jak kaczki gęsiego za kwoką :D

Sama droga powrotna też była interesująca. Wszystko było czerwonawe, jak płonące słońce na niebie, a schody, po których szliśmy czasem ukształtowane były przez człowieka, a czasem wykorzystano naturalne kamienie. Cieszyłam się, że nie wchodziliśmy na górę, bo niektóre stopnie, jak dla mnie były dość wysokie i ciężko byłoby zadzierać nogi ;) Już prawie u celu, czyli blisko parkingu, uparły się na nas muchy. Zrobiły sobie z nas darmowych przewoźników. Wszyscy mieliśmy czarne czapki, a plecak Damo był w kropki. Zanim weszliśmy do samochodu należało się od nich opędzić. Takie stado much w samochodzie nie wróżyło spokojnej podróży. Stąd osoba wchodząca do busa była pilnowana przez następną w kolejce. Tylko Tobiasa nie miał kto oganiać od much, bo był ostatni.

 

Gdy jechaliśmy w kierunku kempingu mijaliśmy palący się busz. Damo na ten widok od razu zawrócił, by sprawdzić co się dzieje. Na całe szczęście było to kontrolowane wypalanie trawy, o którym wspominałam już wcześniej.

Na kempingu czekał na nas uprzednio przygotowany obiad – wołowina z ryżem. W sumie całkiem dobra, ale o tak później godzinie grzechem byłoby zjeść dużą porcję :) W między czasie zaczęła się burza z gwałtownym i długim deszczem, a do tego wszystkiego zerwał się orzeźwiający wiatr. Super!!! Już nikt nie myślał o tym, że na kempingu nie ma basenu :) Nawet był moment, że miałam gęsią skórkę, ale to wcale mi to nie przeszkadzało. Po raz pierwszy od czterech dni koszulka nie kleiła się do mojego ciała. Najciekawiej zrobiło się, gdy zabrakło prądu. Biedny Damo rozpoczął proces szukania świeczek, gdy po kilku minutach mu się udało i zapalił pierwszą świeczkę, lampa ponownie się zapaliła.

Ten wieczór, nasz ostatni w buszu był naprawdę wesoły. Graliśmy w „21”. Wyznaczona osoba mówiła np. „1 na prawo”, co znaczyło, że ten kto siedzi po prawej stronie musi powiedzieć „2” i tak dalej. Jeżeli ktoś podał dwie liczby np. „15, 16” wówczas odliczanie zmieniało kierunek. Jeżeli padły trzy np. „5, 6, 7” wtedy kierunek pozostawał bez zmian, ale jedna osoba był pomijana. Gdy doliczyliśmy do 21 wymyślaliśmy nową regułę. Ja byłam pierwszą osobą, która powiedział 21, więc uznałam, że „5” śpiewamy. Każdy następny kto dotarł do „21” podrzucał nowy pomysł. Były, więc odwrócone „4” i „10”, kwaczące „1”, kukuające „2”, ryczące „3”, stojące „6”, itd. Z czasem coraz trudniej było zapamiętać wszystkie zmiany i dzięki temu śmialiśmy się prawie do łez. Późno też poszliśmy do namiotów, ale Damo dał nam bonus na dłuższe spanie, bo aż do 7.00.


W namiotach łóżka były piętrowe, co świetnie odpowiadało mi i Przemkowi, na dole spaliśmy, a górę potraktowaliśmy jako półki. Zmęczenie i upragniony chłód zrobiły swoje i szybko zasnęliśmy.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Nawet w toalecie człowiek musi uważać... ;)

Urszula pisze...

Szczególnie jeśli masz wybór:
- nie skorzystać (choć musisz),
- zrobić komuś na głowę - dosłownie ;)

Anonimowy pisze...

Ale wy jesteście? A co z uczuciami żaby?

Urszula pisze...

Ależ uczucia żaby zostały wzięte pod uwagę!
Pozwoliłam jej pozostać w chłodnym miejscu, nie skorzystałam z tej toalety :)

Prześlij komentarz