piątek, 12 listopada 2010

Jak zrobiliśmy Damo w Konia...

Niestety nadszedł ten czas – nasz ostatni dzień razem.

Nad ranem ziemia wciąż była mokra po wczorajszym deszczu, a co się z tym wiąże, powietrze było oczyszczone z kurzu. Nikt z nas nie spał aż do 7.00, wszyscy obudziliśmy się około 6.00. W łazience czekała na mnie niemiła niespodzianka. Philippa, albo Leanne zostawiła zapalone światło na noc i w związku z tym przy umywalce zastałam niezliczone ilości insektów. Jakoś jednak udało mi się przeżyć ;) Na śniadanie był standard, czyli to co przez wszystkie dni, kanapki z dżemem. Powoli miałam dość chleba tostowego. Pomimo, że tego dnia opuszczaliśmy kemping, nie musieliśmy jeszcze zaprzątać sobie głowy sprzątaniem, bo w planach był powrót tutaj na lunch.

Gdzieś pomiędzy 8.00, a 8.30 ruszyliśmy w kierunku Nitmiluk Visitor Centre, które znajduje się oczywiście w parku Nitmiluk National Park. Pierwotnie miejsce to nazywało się Katherine Gorge National Park, jednak po tym jak park został oddany lokalnej ludności aborygeńskiej, jego nazwę zmieniono na Nitmiluk, czyli miejsce cykad „Cicada Place”. Słychać tu bowiem grające cykady. Obecnie park zarządzany jest przez rząd Terytorium Północnego jak i ludzi plemienia Jawoyn, zgodnie z tradycyjnym prawem Jawoyn.

  

W Nitmiluk znajduje się seria 13 spektakularnych wąwozów wyrzeźbionych przez Katherine River, z piaskowca ponad miliard lat temu. Imponujące klify tych wąwozów przeplatane białymi plażami można obejrzeć na kilka sposobów: na pieszo, kajakiem, rejsem po rzece lub z powietrza, z helikoptera. Pierwotnie chcieliśmy płynąć kajakiem, ale z uwagi na zbyt duże niebezpieczeństwo związane z krokodylami, atrakcja ta została odwołana. Zdecydowaliśmy się więc na rejs, jak i pozostała część naszej grupy. Podczas, gdy Damo załatwiał dla nas bilety, my oglądaliśmy mały znicz olimpijski z 2000 roku. Damo uporał się ze wszystkim tak sprawnie, że w kolejce staliśmy jako pierwsi i dzięki temu zajęliśmy miejsca z przodu. Były one jak najbardziej trafione jeśli chodzi o widoki, możliwość robienia zdjęć, ale absolutnie ich nie polecam, słońce prażyło niemiłosiernie i nie mieliśmy ani odrobiny cienia.


Co do samego rejsu to chyba najlepiej określić go jednym słowem – spektakularny! Ogromne klify, przeplatane złotymi plażami, na których Przemek wypatrzył ślady krokodyli. W trakcie tej rzecznej przeprawy miejscowy przewodnik cały czas opowiadał nam ciekawe rzeczy związane z Katherine River. Pokazał nam płaczące skały, siedlisko nietoperzy, gniazda jaskółek, a przy przejściu z wąwozu do wąwozu, do kolejnego promu, podziwialiśmy sztukę aborygeńską. Niektóre obrazy były tak wysoko usytuowane, że oboje zastanawialiśmy się jak Aborygeni zdołali się tam dostać.

  

Ta atrakcja formalnie miała być naszą ostatnią, bo droga powrotna do Darwin z Katherine wynosi 320 km. Damo jednak przez prawie cały czas wycieczki powtarzał nam, że ostatniego dnia mamy umówione spotkanie z bardzo znanym australijskim aktorem. Kazał nam też zgadywać kto to. australijska para Leanna i Terry obstawiali jakiegoś kangurka, ale Damo ciągle mówił, że nie. Zanim przyszło nam dowiedzieć się, co on znowu kombinuje, najpierw wróciliśmy na nasz kemping, gdzie na lunch znowu były wrapy, a potem sprzątanie i pakowanie.

      




Na zakończenie postanowiliśmy również zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na tle samochodu. Pierwsze oczywiście, jak przystało zrobione zostało ładnie, grzecznie od frontu, a drugie tyłem. Damo krzyczał, zróbmy to zróbmy pokażmy pośladki, co też uczynił, a potem nie mógł uwierzyć, że był jedyną osobą, która tak postąpiła. Wszyscy się serdecznie śmialiśmy :) Po tak udanej sesji zdjęciowej, nie pozostało nic innego, jak oczekiwanie na wizytę u gwiazdy. Nie wiem jak długo jechaliśmy na to spotkanie, w ostateczności jednak okazało się, że stacjonuje ona w Hotelu Adelaide River Inn przy autostradzie Stuart Hwy i jest to…


Charlie the Buffalo! Bawół, który wystąpił w filmie Crocodile Dundee. Z tego co wyczytałam w Internecie Charlie swoje emerytalne lata spędził na padoku koło Adelaide River 100 km od Darwin, a po śmierci w 2001 roku przeniósł się do baru, gdzie turyści nadal mogą go odwiedzać.

W Adelaide River Inn mieliśmy jeszcze okazję podziwiać mięso nazwane padliną „RoadKill”. Zastanawiałam się nawet przez moment, czy to chwyt marketingowy, czy faktycznie zwierzęta zabite na drodze ;) Na całe szczęście nie planowaliśmy z Przemkiem tej przekąski lecz zimną – tym razem lody KitKat.

Gdy już wszyscy zebraliśmy się ponownie przy samochodzie, Damo rozdał nam do wypełnienia ankiety oraz zaprosił nas do klubu The Vic, w którym po kupieniu picia, można było otrzymać posiłek za darmo. Oczywiście wszyscy obiecaliśmy, że o 19.30 się tam spotkamy.

Do Darwin zawitaliśmy o 17.30, mieliśmy więc dwie godziny, by przygotować się na pożegnalną imprezę. Na całe szczęście zabrałam ze sobą jedną sukienkę :) Gdy dotarliśmy do Chill’s, tego samego hostelu, w którym przebywaliśmy dnia pierwszego, został nam przydzielony dokładnie ten sam pokój 214 :) I wiecie co… Pierwszej nocy strasznie się tam męczyliśmy, z uwagi na duchotę (o czym wspominałam wcześniej), a teraz Przemek „odkrył”, że na suficie był wiatrak, a przy oknie klimatyzacja!!! To tylko potwierdza fakt, że pierwszego wieczoru po wylądowaniu w Darwin byliśmy naprawdę zmęczeni. Tym razem zamknęliśmy okna i uruchomiliśmy urządzenia. Prawie w jednej chwili w pokoju zrobiło się przyjemnie chłodno i nie chciało się z niego wychodzić :)

Przygotowanie do wyjścia nie zabrało nam dużo czasu i nawet w miarę sprawnie znaleźliśmy klub „The Vic”. W środku zastaliśmy Philippę i Dean’a, którzy już popijali zimne piwo. Ja zostałam przy stoliku, a Przemek poszedł załatwić ten chłodzący trunek dla nas :) Długo nie musieliśmy czekać, jak pojawił się gospodarz naszego spotkania – Damo, a krótko po nim Leanne i Terry. Jedyną osobą, która nie przyszła był Tobias. Wszyscy zjedliśmy ciepły posiłek, rozmawialiśmy i dobrze się bawiliśmy. Damo chciał by któreś z nas weszło na stół, bo było to dozwolone w tym lokalu, ale jakoś brakowało chętnego. Dlatego podczas chwilowej nieobecności Damo, Philippa namalowała na ręce Leanne oczka i uśmiech, i zrobiliśmy zdjęcie dla Damo „kogoś” na stole. Raczej nieco go zawiedliśmy :)

  

Właściwie długo tu nie pozostaliśmy, bo Damo załatwił dla naszej grupy wejście na pierwsze piętro klubu, które dla wszystkich otwierało się o 22.00, a dla nas o 21.00. Tym samym mieliśmy salę z muzyką dla siebie i można było trochę poszaleć. Znaleźli się nawet chętni do wskoczenia na blat :) Gdy o 22.00 zaczęli pojawiać się inni goście, na horyzoncie ukazał się Tobias.


Zmęczeni pożegnaliśmy się ze wszystkimi około 22.30. Może zostalibyśmy dłużej, ale niedospanie ostatnich pięciu nocy dawało się we znaki, szczególnie, że przed nami był kolejny dzień wycieczkowych szaleństw, ale już tylko we dwoje.


2 komentarze:

Anonimowy pisze...

No dobrze, jest bawół, a gdzie Crocodile Dundee? ;D

Urszula pisze...

W filmie :D

Prześlij komentarz