sobota, 13 listopada 2010

Pożegnanie z Darwin

Sobota rano… Czyż nie jest jakoś dziwnie? :) Nie ma much, czuć chłód od klimatyzacji i pierwszy raz od pięciu dni nie musimy śpieszyć się, bo mamy jakieś plany. Wręcz przeciwnie, Przemek mógł spokojnie przeorganizować plecaki, ja oglądałam zgrane na komputer zdjęcia z naszego pobytu wśród przyrody i tak jakoś spokojnie ranek mijał. Jedyna konieczność czasowa, to wymeldowanie się do 10.00 – mnóstwo czasu :) Hostel opuszczaliśmy o 9.30, wcześniej zostawiliśmy w przechowalni plecaki, które zobowiązani byliśmy odebrać przed 22.00.

No to idziemy na podbój miasta –Darwin. Mieliśmy ze sobą dwie mapy z hostelu, w którym się zatrzymaliśmy, to musiało nam wystarczyć. Pierwsze, co dało odczuć się po wyjściu z pomieszczenia, to: O rety jak gorąco!!! Postanowiliśmy najpierw zobaczyć plażę, więc z Mittchel St. skręciliśmy w Knuckley St. I dotarliśmy owszem do wody, ale plaży nie było. Natrafiliśmy za to na Bicentennial Park, w którym długo nie zabawiliśmy z uwagi na panujący żar i duchotę. Zmiana planów - pochodzimy po mieście i w celach ochłody od czasu do czasu wejdziemy do klimatyzowanego sklepu. Ponieważ bardzo chciałabym kupić dla taty figurkę Aborygena, w związku z tym zasmucona faktem odwiedzania galerii nie byłam. A zatem decyzja zapadła. W drodze powrotnej weszliśmy do Centrum przed, którym Aborygen malował swoje dzieło. Centrum to mijaliśmy wcześniej, w środku można było obejrzeć, jak i kupić ich dzieła. Właściwie było tu to, co w większości takich miejsc, czyli koszyczki, które niezmiernie mi się podobały, rysunki, dywaniki, itp. W ciągu dnia byliśmy jeszcze w niejednym takim miejscu, a także w sklepach z pamiątkami dla turystów. W jednym z nich szalenie spodobały mi się maskotki dla dzieci: strusie, krokodyle, papugi kakadu białe i czarne, diabły tasmańskie, nietoperze, wielbłądy, sowy, kangury, koale i pewnie jeszcze inne zwierzęta typowe dla Australii, o których zapomniałam :) Gdy tak się snuliśmy uznaliśmy, że najwyższy czas na to, co lubimy latem najbardziej – mrożoną kawę. Siedząc w restauracji przy stoliku Przemek przeglądał prospekty z Darwin i w oko wpadły mu markety, z których Parap Markets odbywa się co sobotę. Od razu padła propozycja, by się tam wybrać. Ponieważ byliśmy w okolicy naszego hostelu, Przemek poszedł dowiedzieć się, jak się dostać na Parap Road. Nic trudnego :) Trzeba wsiąść w autobus nr 4. Znaleźliśmy właściwy przystanek, nawet podbiegaliśmy do niego, bo nasz autobus już tam stał. Kupiliśmy bilety jednodniowe, za które zapłaciliśmy $5.00 od osoby. Dla porównania w Sydney taki bilet kosztuje $20.00. Jeszcze w autobusie Przemek dowiadywał się, gdzie dokładnie mamy wysiąść. Na całe szczęście nie tylko my jechaliśmy w to miejsce, więc z odnalezieniem stosownego przystanku nie było problemu.

  

Targowisko nie wywarło na mnie większego wrażenia, właściwie były tu taki bibeloty jak w Sydney, ale oprócz tego w pobliskich budynkach znajdowało się sporo galerii aborygeńskich. Kilka rzeczy szczególnie nam się spodobało i uznaliśmy, że najwyższy czas zrobić sobie przyjemność i kupić pamiątki. Jesteśmy szczególnie zadowoleni z owocu baobabu. W rejonie Kimberley baobab owocuje pomiędzy majem, a wrześniem, czyli w sezonie suchym. Owoce baobabu osiągają wielkość od 3cm, do 20 cm. Plemiona aborygeńskiej wykorzystują je właściwie w 100%. Dobrze wysuszone służą, jako marakasy, czyli instrumenty muzyczne (rodzaj gruchawki). Przełamane wpół służą za kubeczki do picia. Soki znajdujące się w owocach baobabu są bogate w witaminę C, jak podaje wikipedia, w 100 g znajduje się około 300mg witaminy C. Oprócz tego zawartość wapnia dwukrotnie przewyższa zawartość wapnia w mleku. Stąd Aborygeni wykorzystują owoce baobabu, jako suplement diety dla kobiet w ciąży oraz w medycynie. Nasiona tych owoców są suszone i zjadane, przypominają one orzechy.

Te owoce, które przeznaczone zostają na instrumenty są najpierw dobrze suszone, a potem za pomocą ostrych narzędzi przyozdabiane. I taki właśnie instrument sobie kupiliśmy.

  

Długo na targowisku nie zabawiliśmy, niestety, gdy zamierzaliśmy wrócić do centrum wsiedliśmy w autobus jadący w przeciwnym kierunku. Po jakimś czasie uznaliśmy, że należy wysiąść i znaleźć stosowny przystanek. Co też uczyniliśmy. Na właściwy środek transportu czekaliśmy około 15 min, a potem jeszcze ze 20 min do centrum. Na całe szczęście udało się! :)


W samym Darwin weszliśmy do sklepu z wyrobami z krokodyli, przez szybę zauważyłam w głębi dużego żywego krokodyla, od razu chciałam tam się dostać. Okazało się, że jesteśmy przy Crocosaurus Cove, na tę atrakcję dostaliśmy dzień wcześniej kupony zniżkowe od Damo. No cóż nie można było inaczej, jak skorzystać. W środku przywitały nas wielkie gady, ale zanim zaczęliśmy się im dokładniej przyglądać poszliśmy za głosami ludzi, bowiem o 14.30 zaczęło się karmienie krokodylków, a wówczas dochodziła już prawie piętnasta. Na całe szczęście zdążyliśmy i widzieliśmy jak te maleństwa potrafią wysoko wyskoczyć z wody i to wszystko dla kawałka mięsa ;)


Potem już powoli zwiedzaliśmy piętro po piętrze poznając różnice między aligatorem, a krokodylem oraz podziwiając różne rodzaje tych gadów. Oprócz tego w Crocosaurus Cove widzieliśmy całą masę innych zwierząt, takich jak: jaszczurek, żabek, węży, ryb itp. Przyznać muszę, że super się tu bawiłam. Oboje mieliśmy także okazję trzymać na rękach małego krokodylka. Nie zdawałam sobie sprawy, że brzuszek tego zwierzęcia jest tak delikatny.

  

W końcu uznaliśmy, że dosyć już tego dobrego. Zresztą oboje byliśmy głodni. Niestety w sobotę Darwin było miastem wymarłym, większość restauracji nie funkcjonowała, nie pozostało nam nic innego jak zapełnić żołądki McŚwiństwem. Po tym „wybornym” obiedzie poszliśmy w kierunku Mildil Beach, obiecałam bowiem Sandi, że obejrzę tu zachód słońca. Nie przypuszczaliśmy, że z centrum do plaży jest spory kawałek i gdy tak szliśmy oboje zastanawialiśmy się, czy oby na ten zachód zdążymy. Nasze obawy były niepotrzebne, na miejscu mieliśmy jeszcze spory zapas czasowy, także poprzeszkadzaliśmy nieco rodzicom. Przynajmniej wiedzieli, że u nas wszystko w porządku, bo przez ostatnich pięć dni w buszu, bardzo rzadko zdarzało się, że mieliśmy zasięg.

        

Plaża Mildil była nieomalże pusta. Duchota dnia nie skłoniła nikogo do wejścia do wody, a przecież wyglądała ona tak zachęcająco. Najwyraźniej nikt nie chciał dokarmiać krokodyli własnym ciałem. Na piasku też nie było zbyt wielu ludzi, gdzieś z jakiegoś zacienionego miejsca słychać było muzykę. Typową muzykę dla Northern Territory, wykonywana była przez Aborygenów :)

Sam zachód był imponujący, chyba każdy zna kolory nieba w trakcie zachodu. Co tu dużo opowiadać zobaczcie sami.

  

Tuż po zachodzie musieliśmy uciekać z plaży. Po pierwsze, bo do centrum daleka droga, po drugie, bo pojawiły się komary. W drodze na przystanek zahaczyliśmy jeszcze o kasyno „SkyCity”. To był pomysł Przemka. W środku nie czułam się zbyt swobodnie, ale Przemek uznał, że skoro już tu jesteśmy trzeba zagrać. Dostaliśmy darmowe napoje, oczywiście wybraliśmy wodę i usiedliśmy przed sporą maszyną. Do tej pory nie wiem, na czym polegały zasady, ale Przemek mówił, że mam przyciskać guzik, co też czyniłam. W ten oto sposób przegraliśmy nasze $5.00. Można powiedzieć, że zapłaciliśmy im za wodę :) Według siostry Przemka dobrze się stało, że nam się nieudało, bo w przeciwnym razie moglibyśmy popaść w nałóg hazardowy.


Z kasyna do przystanku daleko niebyło, wskoczyliśmy w autobus nr 4 (zaczynam się zastanawiać, czy nie jedyny w Darwin ;) ) i parę minut później już byliśmy przed hotelem. Gdy Przemek odbierał nasze plecaki ja raczyłam się kojącą wodą pod prysznicem. Cała lepiłam się od plażowego piasku, kremu i potu, i niezmiernie potrzebowałam orzeźwienia. Potem zmiana, Przemek zajął łazienkę, a ja pozostałam w towarzystwie plecaków. Niestety w Darwin nie ma transportu publicznego na lotnisko (a przynajmniej tak nas poinformowano), co w moim przekonaniu jest bardzo dziwne. Na całe szczęście postój taksówek znajdował się zaraz naprzeciwko hostelu. W taksówce ciężko było mi nie spać, a droga strasznie mi się dłużyła.


Na lotnisko dotarliśmy parę minut przed 22.00, od razu znaleźliśmy wygodne fotele. Ponieważ nie było zbyt wielu ludzi, więc Przemek wykorzystał to na ponowne przepakowanie plecaków. Trzeba było się też przebrać, w samolocie czasami bywa chłodno :) Tuż po odprawie szczęśliwi, że nie trzeba dźwigać plecaka zajęliśmy miejsce przy stoliku. Czułam potworne zmęczenie, Przemek na pewno też, bo jego oczy były czerwone jak dojrzałe wisienki. Skorzystaliśmy z możliwości obmycia się w łazience i nie pozostało nam nic więcej jak czekać na lot, czyli do 01.30.

Ucieszyłam się niemiłosiernie, na widok poduszek i kocyków w Quantas. Przemek chyba bardziej był zadowolony z tego, że można obejrzeć film. Nie wiem jak on był w stanie skupić się na czymkolwiek, ja większą część lotu przespałam. Obudziłam się na wschód słońca :) Piękna pogoda pozwalała mi na obserwowanie Sydney. Niestety Przemek zmagał się z bólem ucha i nie mógł podziwiać ze mną tych zachwycających widoków.

  

Z lotniska jeszcze tylko pociągiem do domku. Zarówno przy lotnisku jak i na dworcu centralnym pociągi podjechały nam jak na zamówienie. W domu już tylko to, co najlepsze szybki prysznic, nastawienie prania i do łóżka, żeby później mieć siłę na rozmowę na Skype i zdawanie relacji rodzicom.

piątek, 12 listopada 2010

Jak zrobiliśmy Damo w Konia...

Niestety nadszedł ten czas – nasz ostatni dzień razem.

Nad ranem ziemia wciąż była mokra po wczorajszym deszczu, a co się z tym wiąże, powietrze było oczyszczone z kurzu. Nikt z nas nie spał aż do 7.00, wszyscy obudziliśmy się około 6.00. W łazience czekała na mnie niemiła niespodzianka. Philippa, albo Leanne zostawiła zapalone światło na noc i w związku z tym przy umywalce zastałam niezliczone ilości insektów. Jakoś jednak udało mi się przeżyć ;) Na śniadanie był standard, czyli to co przez wszystkie dni, kanapki z dżemem. Powoli miałam dość chleba tostowego. Pomimo, że tego dnia opuszczaliśmy kemping, nie musieliśmy jeszcze zaprzątać sobie głowy sprzątaniem, bo w planach był powrót tutaj na lunch.

Gdzieś pomiędzy 8.00, a 8.30 ruszyliśmy w kierunku Nitmiluk Visitor Centre, które znajduje się oczywiście w parku Nitmiluk National Park. Pierwotnie miejsce to nazywało się Katherine Gorge National Park, jednak po tym jak park został oddany lokalnej ludności aborygeńskiej, jego nazwę zmieniono na Nitmiluk, czyli miejsce cykad „Cicada Place”. Słychać tu bowiem grające cykady. Obecnie park zarządzany jest przez rząd Terytorium Północnego jak i ludzi plemienia Jawoyn, zgodnie z tradycyjnym prawem Jawoyn.

  

W Nitmiluk znajduje się seria 13 spektakularnych wąwozów wyrzeźbionych przez Katherine River, z piaskowca ponad miliard lat temu. Imponujące klify tych wąwozów przeplatane białymi plażami można obejrzeć na kilka sposobów: na pieszo, kajakiem, rejsem po rzece lub z powietrza, z helikoptera. Pierwotnie chcieliśmy płynąć kajakiem, ale z uwagi na zbyt duże niebezpieczeństwo związane z krokodylami, atrakcja ta została odwołana. Zdecydowaliśmy się więc na rejs, jak i pozostała część naszej grupy. Podczas, gdy Damo załatwiał dla nas bilety, my oglądaliśmy mały znicz olimpijski z 2000 roku. Damo uporał się ze wszystkim tak sprawnie, że w kolejce staliśmy jako pierwsi i dzięki temu zajęliśmy miejsca z przodu. Były one jak najbardziej trafione jeśli chodzi o widoki, możliwość robienia zdjęć, ale absolutnie ich nie polecam, słońce prażyło niemiłosiernie i nie mieliśmy ani odrobiny cienia.


Co do samego rejsu to chyba najlepiej określić go jednym słowem – spektakularny! Ogromne klify, przeplatane złotymi plażami, na których Przemek wypatrzył ślady krokodyli. W trakcie tej rzecznej przeprawy miejscowy przewodnik cały czas opowiadał nam ciekawe rzeczy związane z Katherine River. Pokazał nam płaczące skały, siedlisko nietoperzy, gniazda jaskółek, a przy przejściu z wąwozu do wąwozu, do kolejnego promu, podziwialiśmy sztukę aborygeńską. Niektóre obrazy były tak wysoko usytuowane, że oboje zastanawialiśmy się jak Aborygeni zdołali się tam dostać.

  

Ta atrakcja formalnie miała być naszą ostatnią, bo droga powrotna do Darwin z Katherine wynosi 320 km. Damo jednak przez prawie cały czas wycieczki powtarzał nam, że ostatniego dnia mamy umówione spotkanie z bardzo znanym australijskim aktorem. Kazał nam też zgadywać kto to. australijska para Leanna i Terry obstawiali jakiegoś kangurka, ale Damo ciągle mówił, że nie. Zanim przyszło nam dowiedzieć się, co on znowu kombinuje, najpierw wróciliśmy na nasz kemping, gdzie na lunch znowu były wrapy, a potem sprzątanie i pakowanie.

      




Na zakończenie postanowiliśmy również zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na tle samochodu. Pierwsze oczywiście, jak przystało zrobione zostało ładnie, grzecznie od frontu, a drugie tyłem. Damo krzyczał, zróbmy to zróbmy pokażmy pośladki, co też uczynił, a potem nie mógł uwierzyć, że był jedyną osobą, która tak postąpiła. Wszyscy się serdecznie śmialiśmy :) Po tak udanej sesji zdjęciowej, nie pozostało nic innego, jak oczekiwanie na wizytę u gwiazdy. Nie wiem jak długo jechaliśmy na to spotkanie, w ostateczności jednak okazało się, że stacjonuje ona w Hotelu Adelaide River Inn przy autostradzie Stuart Hwy i jest to…


Charlie the Buffalo! Bawół, który wystąpił w filmie Crocodile Dundee. Z tego co wyczytałam w Internecie Charlie swoje emerytalne lata spędził na padoku koło Adelaide River 100 km od Darwin, a po śmierci w 2001 roku przeniósł się do baru, gdzie turyści nadal mogą go odwiedzać.

W Adelaide River Inn mieliśmy jeszcze okazję podziwiać mięso nazwane padliną „RoadKill”. Zastanawiałam się nawet przez moment, czy to chwyt marketingowy, czy faktycznie zwierzęta zabite na drodze ;) Na całe szczęście nie planowaliśmy z Przemkiem tej przekąski lecz zimną – tym razem lody KitKat.

Gdy już wszyscy zebraliśmy się ponownie przy samochodzie, Damo rozdał nam do wypełnienia ankiety oraz zaprosił nas do klubu The Vic, w którym po kupieniu picia, można było otrzymać posiłek za darmo. Oczywiście wszyscy obiecaliśmy, że o 19.30 się tam spotkamy.

Do Darwin zawitaliśmy o 17.30, mieliśmy więc dwie godziny, by przygotować się na pożegnalną imprezę. Na całe szczęście zabrałam ze sobą jedną sukienkę :) Gdy dotarliśmy do Chill’s, tego samego hostelu, w którym przebywaliśmy dnia pierwszego, został nam przydzielony dokładnie ten sam pokój 214 :) I wiecie co… Pierwszej nocy strasznie się tam męczyliśmy, z uwagi na duchotę (o czym wspominałam wcześniej), a teraz Przemek „odkrył”, że na suficie był wiatrak, a przy oknie klimatyzacja!!! To tylko potwierdza fakt, że pierwszego wieczoru po wylądowaniu w Darwin byliśmy naprawdę zmęczeni. Tym razem zamknęliśmy okna i uruchomiliśmy urządzenia. Prawie w jednej chwili w pokoju zrobiło się przyjemnie chłodno i nie chciało się z niego wychodzić :)

Przygotowanie do wyjścia nie zabrało nam dużo czasu i nawet w miarę sprawnie znaleźliśmy klub „The Vic”. W środku zastaliśmy Philippę i Dean’a, którzy już popijali zimne piwo. Ja zostałam przy stoliku, a Przemek poszedł załatwić ten chłodzący trunek dla nas :) Długo nie musieliśmy czekać, jak pojawił się gospodarz naszego spotkania – Damo, a krótko po nim Leanne i Terry. Jedyną osobą, która nie przyszła był Tobias. Wszyscy zjedliśmy ciepły posiłek, rozmawialiśmy i dobrze się bawiliśmy. Damo chciał by któreś z nas weszło na stół, bo było to dozwolone w tym lokalu, ale jakoś brakowało chętnego. Dlatego podczas chwilowej nieobecności Damo, Philippa namalowała na ręce Leanne oczka i uśmiech, i zrobiliśmy zdjęcie dla Damo „kogoś” na stole. Raczej nieco go zawiedliśmy :)

  

Właściwie długo tu nie pozostaliśmy, bo Damo załatwił dla naszej grupy wejście na pierwsze piętro klubu, które dla wszystkich otwierało się o 22.00, a dla nas o 21.00. Tym samym mieliśmy salę z muzyką dla siebie i można było trochę poszaleć. Znaleźli się nawet chętni do wskoczenia na blat :) Gdy o 22.00 zaczęli pojawiać się inni goście, na horyzoncie ukazał się Tobias.


Zmęczeni pożegnaliśmy się ze wszystkimi około 22.30. Może zostalibyśmy dłużej, ale niedospanie ostatnich pięciu nocy dawało się we znaki, szczególnie, że przed nami był kolejny dzień wycieczkowych szaleństw, ale już tylko we dwoje.