wtorek, 28 grudnia 2010

Zaokrętowani :)

Jak postanowiliśmy tak też uczyniliśmy. Nasze wyjście do Australian National Maritime Museum przesunęło się o jeden dzień, do czego przyczyniła się nieładna pogoda. Wczoraj lało i było zaledwie 21 stopni, za to dziś na dworze powoli się klarowało.

Ponieważ do Australian National Maritime Museum mamy blisko, w związku z tym nie musieliśmy się spieszyć – na miejscu byliśmy po godzinie 13.00. Już wcześniej postanowiliśmy zobaczyć wszystkie okręty, więc zaopatrzyliśmy się w tak zwany Big Ticket. Przemkowi przysługiwał concession, co więcej mieliśmy ze sobą bon zniżkowy, także po podsumowaniu cena za bilety wyniosła niewiele ponad cenę normalnego biletu :)

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Submarine HMAS Onslow, ale zanim udało nam się wejść na pokład musieliśmy odstać swoje w kolejce. Z uwagi na niewielką ilość miejsca na okręcie podwodnym, muzeum wprowadziło bardzo prosty system – znaczki. Osoby wychodzące z łodzi podwodnej przekazywały znaczek czekającym w kolejce i dopiero wówczas można było rozpocząć zwiedzanie. Dzięki temu na pokładzie utrzymywała się stała liczba osób zwiedzających go, co pozwoliło uniknąć tłoku.

  

Na swoją kolej czekaliśmy około 25 minut, ale było warto. W pierwszej części przywitał nas jeden z wielu wolontariuszy zajmujący się udzielaniem informacji turystom. Mieliśmy okazję posłuchać co nieco na temat torped, byliśmy bowiem w zbrojowni. Choć pomieszczenie to nie należało do największych, to robiło niesamowite wrażenie :) Dowiedzieliśmy się w nim między innymi, że głównym uzbrojeniem Onslow było sześć 21-calowych wyrzutni, z których wystrzeliwano torpedy mierząc przed płynący cel – taka ciekawostka, zwłaszcza, że współczesne torpedy są samonaprowadzające ;)

  

Kolejne pomieszczenia na okręcie otwierały przed nami następne tajemnice życia marynarzy. Przyznać muszę, że Przemek zdecydowanie nie nadawałby się do tej roboty, jest troszeczkę za wysoki, ale kto wie, może by mnie przyjęli ;) Im dalej szliśmy tym standard się poprawiał. Nie było już prycz w przejściu, zamiast tego zaczęły pojawiać się niewielkie kajuty, a każda następna lepsza od poprzedniej. Nie ma jak stopnień… Mi bardzo się podobały kable, które było widać wszędzie oraz cała masa pokręteł i przycisków. Pomyśleć tylko, że osoby pracujące na takiej łodzi musiały znać się nieomalże na wszystkim.

Gdzieś w drugiej części okrętu czekała na nas mała, ale przyjemna niespodzianka, możliwość zerknięcia przez peryskop, i wiecie co ukazało się naszym oczom? Wieża sydnejska, a na niej wyraźnie było widać ludzi spacerujących i podziwiających panoramę miasta. No i znalazło się nawet coś dla Przemka przedział łączności. Może tu mógłby pracować, ale musiałby cały czas siedzieć, żeby chronić głowę :) Mi natomiast podobał się silnik :)

W pewnym momencie coś przyciągnęło naszą uwagę. Otóż w mesie była rozłożona prosta, znana wszystkim gra – statki. Nie sposób było jej nie zauważyć :)


Tak naprawdę nie widzieliśmy całego okrętu podwodnego, tylko jeden udostępniony do zwiedzania pokład, ale i tak bardzo się cieszę, że miałam szansę zobaczyć, jak to wyglądało od środka i jak marynarze musieli radzić sobie w takich warunkach.

Punkt drugi dzisiejszego dnia HMAS Vampire. Vampire jest jednym z trzech (Vampire, Vendetta oraz Voyager) ostatnich australijskich niszczycieli, których głównym uzbrojeniem były działa. W skład załogi Vampire wchodziło 245 marynarzy oraz 29 oficerów. Na tym okręcie podziwiać mogliśmy całą masę kajut, zdecydowanie większych i ładniejszych niż na łodzi podwodnej, a także kuchnie, stołówki, łazienki, szpital oraz oczywiście różnego rodzaju działa. Przez chwilę mogłam się również poczuć jak kapitan :) Okręt ten ma wiele zakamarków dostępnych dla turystów toteż, czym się zorientowaliśmy było już po 15.00, a przed nami jeszcze dwa statki, przy czym ostatnie wejście o 16.10, trzeba więc było nieco przyspieszyć.

  

  

Prężnym krokiem ruszyliśmy w kierunku repliki okrętu kapitana Cooka HMB Endeavour. Kiedy kupowaliśmy bilety nie przypuszczałam, że tak dobrze będę się bawiła akurat na tym okręcie. Spodziewałam się raczej największych atrakcji na Submarine HMAS Onslow oraz HMAS Vampire, a tutaj wielkie i miłe zaskoczenie. Schodząc pod pokład musiałam pomagać sobie sznurem stanowiącym poręcz. Na dole ukazała nam się spora przestrzeń, w której toczyło się życie. Stoły, przy których marynarze jadali i hamaki wiszące tuż nad nimi, jako, że nie było nigdzie indziej miejsca przeznaczonego na odpoczynek. Kucharzem na okręcie Cooka był John Thompson, który, pomimo iż miał tylko jedną rękę był ekspertem w swej profesji ;) Załoga głównie żywiła się solonym mięsem takim jak wołowiną, ale także kangurami, czy rekinami, do tego nie mogło zabraknąć pyrek oraz surówka – kapusta kiszona, która jako, że bogata w witaminę C zapobiegała szkorbutowi.


Idąc dalej przyszło nam się schylić. Byłam przekonana, że to tylko chwilowe, ale jak się okazało pomyliłam się. Dzięki zmniejszeniu wysokości pomieszczeń zyskano miejsce na dodatkowe pokłady. Tutaj przyszło nam podziwiać kajuty: John Gore, Zachary Hicks, James Cook, chirurga William Monkhouse, botaników i artystów Parkinsona oraz Buchan, astronoma odpowiedzialnego za nawigację Charles Green oraz sponsora całej wyprawy, bardzo bogatego naturalisty i botanika Joseph Banks. Jako, że Banks wyłożył jak na tamte czasy astronomiczną kwotę 10000 funtów, kapitan Cook odstąpił mu kajutę. Aż trudno uwierzyć, że na pokładzie tak niewielkiego okrętu w momencie, gdy opuszczał Anglię znajdowały się 94 osoby. Zainteresowanych całym składem załogi Cooka odsyłam do strony.

  

  

Już bardzo głodni, ale nadal żądni wrażeń prężnym krokiem ruszyliśmy w kierunku naszego ostatniego celu – trzymasztowca James Craig. Zwodowany 18 lutego 1874 roku pod nazwą Clan Macleod, a przemianowany na James Craig dopiero w 1905 roku, gdzieś na początku lat 30-stych zapomniany osiadł na dnie Recherche Bay na Tasmanii. W latach 1972-73 został podniesiony z dna przez zapaleńców w celu odbudowy, ostatecznie wrócił do Sydney 18 stycznia 1981. Okręt ten jest po części zrekonstruowany tak, aby w miarę wiernie oddawał klimaty przełomu wieków XIX i XX, ale znajduje się tu także nowoczesne wyposażenie jak choćby współczesna kuchnia. Związane jest to z tym, że James Craig nie jest tylko obiektem muzealnym, ale raz na dwa tygodnie wypływa na ocean zabierając na pokładzie pasażerów. W związku z tym przystosowany jest dla współczesnej żeglugi, co dodatkowo potwierdza zamontowany silnik, którego oczywiście pierwotnie nie było.

  

Zbyt wielu okrętów w swym życiu nie widziałam, ale ten jest pierwszym, w którym łóżko kapitana było przeznaczone dla dwóch osób. Podobno pierwszy kapitan zabrał ze sobą żonę, która była w ciąży. Wracając miał już 11 miesięcznego synka. Dodatkowo koło kajuty kapitana znajdowała się niewielka łazienka z wanną!


Ostatni okręt opuszczaliśmy około 16.30. Byliśmy już naprawdę głodni i zmęczeni, ale za to z nową porcją wiedzy i niesamowitymi wrażeniami. By mieć siłę na powrót do domu trzeba było jeszcze tylko naładować akumulatorki – w tym przypadku nie ma jak gorąca czekolada nad brzegiem Darling Harbour z własnym prowiantem. W końcu mogliśmy wziąć głębszy oddech. Dziś znowu będziemy spać jak dzieci :)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

OK, wszystko świetnie, fajnie, ale nie można być jednocześnie na czterech okrętach naraz. Na którym chciałabyś być kapitanem? ;)

Urszula pisze...

Na niewielkim Endeavour :)

Prześlij komentarz