sobota, 1 stycznia 2011

Happy New Year 2011!!!

W tym Nowym Roku 2011 życzę Wam przede wszystkim zdrowia i uśmiechu, a także odważnych decyzji, szalonych podróży i wyzwań.


Szczęśliwego Nowego Roku 2011!!! :)




Od Bodni Beach do Coogee Beach dotrzeć można malowniczym szlakiem, wiodącym wzdłuż brzegu Pacyfiku. Ten ostatni dzień starego roku 2010 postanowiliśmy spędzić na tej właśnie trasie, spacerując w pełnym słońcu, rozkoszując się bryzą morską i szumem oceanicznych fal :) Idąc od strony plaży Bodni mija się kolejne piaszczyste wybrzeża Tamarama oraz Bronte, natomiast tuż za Bronte rozciąga się usytuowany na szczycie klifu cmentarz Waverley Cemetery liczący sobie blisko 134 lata. Naprawdę powinno się je zobaczyć, gdyż jest to przepiękne miejsce. Podążając dalej wzdłuż Ocean Street warto poświęcić chwilkę przy Clovelly Bowling & Recreation Club, aby przyjrzeć się jak Australijczycy oddają się pasji gry w bowls.

Ponieważ nigdzie nam się nie spieszyło oraz zaopatrzeni byliśmy w pyszne naleśniki i kupione w rosyjskich delikatesach herbatniki petit beurre, mogliśmy na trasie naszego spaceru robić postoje na konsumpcję. Nie omieszkaliśmy się również przepłynąć, nie mogło bowiem obyć się bez tego, szczególnie w takim dniu jak dziś, gdy woda stanowiła zbawienie dla organizmu. Nasz spacer zakończyliśmy na niewielkiej plaży Clovelly Beach znajdującej się pomiędzy Parkiem Burrows, a Parkiem Bundock.

  

Była już prawie 17.00, gdy ruszyliśmy w drogę powrotną, a jak wiadomo trzeba było mieć jeszcze czas na przygotowanie się do przywitania Nowego Roku 2011, no i chcieliśmy jeszcze ostatni raz w tym 2010 rzucić bumerangiem, jest to bowiem przyjemna i wciągająca zabawa. Ostatecznie do domu dotarliśmy dopiero około 20.00. Prysznic, chwila odpoczynku i w drogę w kierunku zatoki Sydney Cove.

Tradycyjnie nie było nam nigdzie spieszno, dlatego aby ominąć centrum poszliśmy nad Darling Harbour, skąd planowaliśmy wybrzeżem dotrzeć do celu. Jakże było nasze zdziwienie, gdy w pewnym momencie, niedaleko ogrodu chińskiego natrafiliśmy na płot i bramkę. Tłum opuszczający teren Darling Harbour był tak wielki, że nie sposób było się przez niego przedrzeć. Nieco wcześniej o 21.00 odbywał się tu pokaz sztucznych ogni i znaczna część osób usatysfakcjonowana tym widowiskiem ruszyła w kierunku bramy, przy której utknęliśmy.

Zanim opracowałam alternatywną trasę, Przemek wypatrzył w ogrodzeniu rozszerzone szczeble, pomiędzy którymi niektórzy przechodzili na drugą stronę. Postanowiliśmy spróbować! Mi poszło to gładko, Przemek, z racji swojego wzrostu, potrzebował na pokonanie tej przeszkody nieco więcej czasu, co przyczyniło się do wypatrzenia go przez ochronę. Natychmiast podszedł do nas pan, który zatrzymał nas i co śmieszne, kazał nam wrócić na drugą stronę :D Na pytanie Przemka: „Jak mam się tu dostać?” usłyszeliśmy, że wraz z tłumem mamy wyjść poza ogrodzenie, a następnie będziemy mogli ponownie je przekroczyć, tym razem nie pomiędzy szczeblami lecz korzystając z bramki. Jednak, gdy strażnicy zorientowali się, że nie jesteśmy jedyni i że za nami przechodzą kolejne osoby, machnęli na nas ręką i pozwolili iść – skupili się na dziurze :) To była pierwsza przygoda dzisiejszego wieczoru, ale jak możecie się domyśleć nie ostatnia.


Lawirowanie pomiędzy pozostałymi ludźmi nad zatoką nie należało do najłatwiejszych, czasami więc szliśmy na skróty i w momencie korzystania z jednego z nich nadepnęłam sobie na sukienkę. Doprawdy nie wiem jak to zrobiłam, ale udało mi się ;) W efekcie zepsułam sobie ramiączko, co na szczęście udało się jakoś prowizorycznie naprawić. To już drugie zdarzenie, a ile jeszcze przed nami?


Podążaliśmy wzdłuż wody tak długo, jak to było możliwe, aż przyszło nam skręcić w Shelley Street, dalej Sussex Street i ostatecznie Hickson Road (gdzie Trinity o włos uniknęła rozjechania przez ciężarówkę), która już była zamknięta dla ruchu (na szczęście nie było ciężarówek), mogliśmy więc spacerować dosłownie ulicami Sydney. Droga ta zaprowadziła nas dokładnie pod sam most Harbour Bridge, gdzie na godzinę i dwadzieścia minut przed przywitaniem Nowego Roku 2011 zajęliśmy strategiczne miejsce do oglądania słynnych na cały świat fajerwerk.


Im bliżej północy tym większy stawał się tłum. Wśród ludzi czuło się podenerwowanie, aczkolwiek nie agresję. Chyba nikt nie lubi, gdy napierają na nas obce osoby, a tutaj uniknięcie tego było po prostu niemożliwe. Nie wiem jak wyglądała organizacja w innych punktach przy zatoce, ale na The Rocks budziło to wiele zastrzeżeń. Przede wszystkim trzy karetki, które przemierzały drogę, nie miały jak się przedostać. Przed i za ambulansem podążała bezradna policja, aby samochód mógł przejechać wszyscy ściskali się jak tylko się dało, aż do braku tchu. To przerażające, że w ogóle nie było drogi ewakuacyjnej!!! Niewyobrażalne, co by się działo, gdyby coś nieprzewidzianego zaszło.

W pewnym momencie policjanci patrolujący The Rocks znaleźli nieopodal nas porzuconą torbę. Z uwagi na czasy w jakich żyjemy, w takich przypadkach należy zachować szczególną ostrożność. Policjanci otoczyli „podejrzany obiekt” sprawdzając, czy w pobliżu nie znajduje się jej właściciel. Niestety nikt nie chciał się przyznać do walizki – od razu zapaliło się nam czerwone światło... ale dokąd mielibyśmy odejść, uciekać? Spokojnie jednak obserwowaliśmy rozwój wydarzeń – w końcu ci ludzie są do tego szkoleni i zaraz nas ewakuują. Tymczasem rozsunęli oni tłum i zaczęli świecić latarkami do środka, a następnie jedna z policjantek, wcale nie delikatnie, odgięła odstającą pokrywę, aby lepiej przyjrzeć się jej wnętrzu!?!? To bardzo profesjonalne zachowanie utwierdziło nas oraz „fachowców”, że w rzeczywistości była to tylko porzucona torba. Poza kwestią organizacyjną, która pozostawiała wiele do życzenia i jednym nieprzyjemnym obywatelem siejącym grozę wśród ludzi (na całe szczęście zniknął gdzieś za nami w tłumie) odbyło się bez większych problemów.

O północy, chcąc nie chcąc napiłam się szampana, gdyż ktoś rozlewał ten trunek tuż nad głowami ludzi, a ponieważ akurat mówiłam coś do Przemka, to uszczknęłam nieco wina musującego.


Pokaz fajerwerk trwał około 10 minut, prezentowały się one na niebie sydnejskim doprawdy imponująco, szczególnie podobał mi się wodospad ze sztucznych ogni spadających z mostu Harbour Bridge prosto do zatoki. Cieszę się, że mogliśmy uczestniczyć w tym wydarzeniu, pomimo iż pozostawiało ono wiele do życzenia. Jednak jeśli będę miała możliwość witać nowy rok w Sydney ponownie, tym razem pokazy fajerwerk oglądać będę na szklanym ekranie :) Jednokrotne przeżycie takiego doświadczenia w zupełności mi wystarczy :)

Tuż po demonstracji sztucznych ogni ludzie zaczęli rozchodzić się do domów, a my z nimi. Wybraliśmy tę samą drogę, którą tu dotarliśmy: Hickson Road, Sussex Street, aż po George Street, z małą odskocznią, by uwiecznić na zdjęciu dziurę w płocie przy Darling Harbour :) Powrót ulicami miasta odbywał się tak, jak pokaz pod mostem, czyli wśród tłumów. Fajerwerki przyciągnęły tak wiele osób, że droga mająca trzy pasy w jedną i trzy pasy w drugą stronę tym razem zajęta była w całości przez tłum pieszych :)

Na pewno powitanie tego 2011 roku wspominać będziemy jeszcze bardzo, bardzo długo…

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Dziękuję za TAK CIEKAWIE opisany 2010 rok i życzę równie niespodziewanego, obfitującego w niesamowite przygody i nowe wyzwania 2011! Trzymać tak dalej!!!

Urszula pisze...

Dziękuję mam nadzieję, że będzie ciekawszy i bogatszy w wyzwania :)

Prześlij komentarz