piątek, 24 grudnia 2010

Nasze ostatnie Święta po australijsku…

Dziś lunch w towarzystwie wspaniałych znajomych :)

Ranek minął nam tradycyjnie, choć trochę leniwie, ciężko było nam się zmobilizować do czegokolwiek, ostatecznie jednak wszystko udało się zrealizować na czas. Słoneczniki dla pani Sheili prezentowały się pięknie, a polskie czekoladki smakowały wyśmienicie (sprawdziliśmy oczywiście na reprezentatywnej próbce), prawie tak dobrze jak moja sałatka ;) wszystko dokładnie, jak być powinno. Przed 12.00 byliśmy na stacji Redfern, a naszym celem tym razem było Edgecliff, a dokładniej Darling Point.

Na miejscu zastaliśmy już całe towarzystwo w komplecie. Od razu też dało się odczuć, że atmosfera jest gorąca, do czego przyczyniał się wyśmienicie wyglądający indyk zajmujący główne miejsce w piekarniku :) Gdy tylko przywitaliśmy się ze wszystkimi, od razu zabraliśmy się za pomaganie. Zdarzały się sytuacje, gdy sześć osób w jednym czasie przebywało w niezbyt dużej kuchni, ale przynajmniej było wesoło.

W pewnym momencie usłyszałam wystrzał i wiedziałam, że pani Sheila nie wytrzymała i rozerwała Christmas crackers. Miałam rację :) Tym samym w pokoju siedziała już pierwsza królowa z papierową koroną, upominkiem i oczywiście dowcipami, które musiały zaczekać na swoją kolej.

Około 13.00 usiedliśmy wspólnie do stołu. Jak na Australię przystało, serwowane posiłki były chłodne, no może poza wspomnianym indykiem :) Mieliśmy wędzonego pstrąga tęczowego, po prostu pycha, sałatkę polską :) , zieloną sałatkę zrobioną przez Sandi i warzywa na parze (przygotowane wcześniej, więc już nieco przestudzone), przeróżne dip-y, czyli sosy do maczania, oraz wędliny. Wszystko prezentowało się wyśmienicie i tak też smakowało. Atmosfera była super, dużo rozmawialiśmy, dużo się śmialiśmy i oczywiście rozrywaliśmy Christmas crackers. Tak się fajnie złożyło, że każdemu trafiła się korona i prawie wszystkie były w innych kolorach. Ktoś nawet wspomniał o „silly hats”, czyli głupich kapeluszach – nie wiadomo czemu zerkał przy tym na nas ;)


Po głównym daniu, gdy już prawie nikt nie miał miejsca w żołądku, na stole pojawił się deser, tym razem lody, sałatka owocowa (borówki amerykańskie, porzeczki, jeżyny, truskawki), mango mus, pudding i nie pamiętam co jeszcze. U mnie w brzuszku było niewiele miejsca, ale na loda i owoce się znalazło. Przemek zadowolił się puddingiem i lodem, a także skusił się na porzeczki. Planowaliśmy potowarzyszyć wszystkim nie dłużej niż do 14.00, ale było tak miło, że wyszliśmy dopiero około 15.30, gdy miało zacząć się zmywanie :D

Nasz pierwotny plan, jak zwykle uległ zmianie, zamiast pojechać na Bondi Beach trafiliśmy do Queens Park, gdzie dokładnie po 22 miesiącach pobytu w Australii, w końcu rzuciliśmy bumerangiem i wiecie co? Nie wracał! No dobra Przemek był w tym lepszy i kilka razy bumerang zawrócił, ale jeszcze nie tak jak powinien. Ja wkrótce się poddałam, znudziło mi się bieganie za naszym kawałkiem patyka. Usiadłam na ręczniku i bawiłam się z podchodzącymi do mnie psami, za to Przemek był zawzięty, jak zawsze :) Trzepał i trzepał tym bumerangiem, i tak jak wspomniałam od czasu do czasu mu prawie wracał. Jednak, gdy mój ukochany zaczął odczuwać efekty tego rzucania i ręka go rozbolała, uznaliśmy, że czas wracać do domku na naszą skromną wigilię. W drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep rybny i kupiliśmy włócznika (w zeszłym roku było coś, co nazywało się karpiem, ale moim zdaniem koło karpia nawet nie pływało, stąd ta zmiana :) ). W Deli Fresco zaopatrzyliśmy się jeszcze w polskie kabanosy i śląską, a dodatkowo Przemkowi za wytrwałość należał się francuski marshmallow.

Oczywiście moja zawzięta Druga Połowa (zanim zasiedliśmy do kolacji) sprawdziła w Internecie, gdzie tkwił nasz bumerangowy błąd. Znamy już wszystkie tajniki, więc następnym razem na pewno się uda.

  

Na kolację wigilijną tym razem były: pierożki z grzybkami, kapustka z prawdziwkami, barszczyk, rybka smażona, rybka w occie i oczywiście opłatek. Wprawdzie tylko sześć potraw, ale wszystko zrobione było własnoręcznie i oczywiście wyśmienite, nie skromie mówiąc :) Nie obyło się też bez rodziny, dobrze, że jest Skype :) Święta bez najbliższych nie byłyby prawdziwymi Świętami.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Znów jestem głodny, gdy czytam Twojego bloga! Kiedy zaczniesz zamieszczać próbki? :D

Urszula pisze...

Niestety jesteśmy "żarci" i z reguły nic nie zostaje ;)

Prześlij komentarz