Dziś lunch w towarzystwie wspaniałych znajomych :)
Ranek minął nam tradycyjnie, choć trochę leniwie, ciężko było nam się zmobilizować do czegokolwiek, ostatecznie jednak wszystko udało się zrealizować na czas. Słoneczniki dla pani Sheili prezentowały się pięknie, a polskie czekoladki smakowały wyśmienicie (sprawdziliśmy oczywiście na reprezentatywnej próbce), prawie tak dobrze jak moja sałatka ;) wszystko dokładnie, jak być powinno. Przed 12.00 byliśmy na stacji Redfern, a naszym celem tym razem było Edgecliff, a dokładniej Darling Point.
Na miejscu zastaliśmy już całe towarzystwo w komplecie. Od razu też dało się odczuć, że atmosfera jest gorąca, do czego przyczyniał się wyśmienicie wyglądający indyk zajmujący główne miejsce w piekarniku :) Gdy tylko przywitaliśmy się ze wszystkimi, od razu zabraliśmy się za pomaganie. Zdarzały się sytuacje, gdy sześć osób w jednym czasie przebywało w niezbyt dużej kuchni, ale przynajmniej było wesoło.
W pewnym momencie usłyszałam wystrzał i wiedziałam, że pani Sheila nie wytrzymała i rozerwała Christmas crackers. Miałam rację :) Tym samym w pokoju siedziała już pierwsza królowa z papierową koroną, upominkiem i oczywiście dowcipami, które musiały zaczekać na swoją kolej.
Około 13.00 usiedliśmy wspólnie do stołu. Jak na Australię przystało, serwowane posiłki były chłodne, no może poza wspomnianym indykiem :) Mieliśmy wędzonego pstrąga tęczowego, po prostu pycha, sałatkę polską :) , zieloną sałatkę zrobioną przez Sandi i warzywa na parze (przygotowane wcześniej, więc już nieco przestudzone), przeróżne dip-y, czyli sosy do maczania, oraz wędliny. Wszystko prezentowało się wyśmienicie i tak też smakowało. Atmosfera była super, dużo rozmawialiśmy, dużo się śmialiśmy i oczywiście rozrywaliśmy Christmas crackers. Tak się fajnie złożyło, że każdemu trafiła się korona i prawie wszystkie były w innych kolorach. Ktoś nawet wspomniał o „silly hats”, czyli głupich kapeluszach – nie wiadomo czemu zerkał przy tym na nas ;)
Po głównym daniu, gdy już prawie nikt nie miał miejsca w żołądku, na stole pojawił się deser, tym razem lody, sałatka owocowa (borówki amerykańskie, porzeczki, jeżyny, truskawki), mango mus, pudding i nie pamiętam co jeszcze. U mnie w brzuszku było niewiele miejsca, ale na loda i owoce się znalazło. Przemek zadowolił się puddingiem i lodem, a także skusił się na porzeczki. Planowaliśmy potowarzyszyć wszystkim nie dłużej niż do 14.00, ale było tak miło, że wyszliśmy dopiero około 15.30, gdy miało zacząć się zmywanie :D
Nasz pierwotny plan, jak zwykle uległ zmianie, zamiast pojechać na Bondi Beach trafiliśmy do Queens Park, gdzie dokładnie po 22 miesiącach pobytu w Australii, w końcu rzuciliśmy bumerangiem i wiecie co? Nie wracał! No dobra Przemek był w tym lepszy i kilka razy bumerang zawrócił, ale jeszcze nie tak jak powinien. Ja wkrótce się poddałam, znudziło mi się bieganie za naszym kawałkiem patyka. Usiadłam na ręczniku i bawiłam się z podchodzącymi do mnie psami, za to Przemek był zawzięty, jak zawsze :) Trzepał i trzepał tym bumerangiem, i tak jak wspomniałam od czasu do czasu mu prawie wracał. Jednak, gdy mój ukochany zaczął odczuwać efekty tego rzucania i ręka go rozbolała, uznaliśmy, że czas wracać do domku na naszą skromną wigilię. W drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep rybny i kupiliśmy włócznika (w zeszłym roku było coś, co nazywało się karpiem, ale moim zdaniem koło karpia nawet nie pływało, stąd ta zmiana :) ). W Deli Fresco zaopatrzyliśmy się jeszcze w polskie kabanosy i śląską, a dodatkowo Przemkowi za wytrwałość należał się francuski marshmallow.
Oczywiście moja zawzięta Druga Połowa (zanim zasiedliśmy do kolacji) sprawdziła w Internecie, gdzie tkwił nasz bumerangowy błąd. Znamy już wszystkie tajniki, więc następnym razem na pewno się uda.
Na kolację wigilijną tym razem były: pierożki z grzybkami, kapustka z prawdziwkami, barszczyk, rybka smażona, rybka w occie i oczywiście opłatek. Wprawdzie tylko sześć potraw, ale wszystko zrobione było własnoręcznie i oczywiście wyśmienite, nie skromie mówiąc :) Nie obyło się też bez rodziny, dobrze, że jest Skype :) Święta bez najbliższych nie byłyby prawdziwymi Świętami.
Ranek minął nam tradycyjnie, choć trochę leniwie, ciężko było nam się zmobilizować do czegokolwiek, ostatecznie jednak wszystko udało się zrealizować na czas. Słoneczniki dla pani Sheili prezentowały się pięknie, a polskie czekoladki smakowały wyśmienicie (sprawdziliśmy oczywiście na reprezentatywnej próbce), prawie tak dobrze jak moja sałatka ;) wszystko dokładnie, jak być powinno. Przed 12.00 byliśmy na stacji Redfern, a naszym celem tym razem było Edgecliff, a dokładniej Darling Point.
Na miejscu zastaliśmy już całe towarzystwo w komplecie. Od razu też dało się odczuć, że atmosfera jest gorąca, do czego przyczyniał się wyśmienicie wyglądający indyk zajmujący główne miejsce w piekarniku :) Gdy tylko przywitaliśmy się ze wszystkimi, od razu zabraliśmy się za pomaganie. Zdarzały się sytuacje, gdy sześć osób w jednym czasie przebywało w niezbyt dużej kuchni, ale przynajmniej było wesoło.
W pewnym momencie usłyszałam wystrzał i wiedziałam, że pani Sheila nie wytrzymała i rozerwała Christmas crackers. Miałam rację :) Tym samym w pokoju siedziała już pierwsza królowa z papierową koroną, upominkiem i oczywiście dowcipami, które musiały zaczekać na swoją kolej.
Około 13.00 usiedliśmy wspólnie do stołu. Jak na Australię przystało, serwowane posiłki były chłodne, no może poza wspomnianym indykiem :) Mieliśmy wędzonego pstrąga tęczowego, po prostu pycha, sałatkę polską :) , zieloną sałatkę zrobioną przez Sandi i warzywa na parze (przygotowane wcześniej, więc już nieco przestudzone), przeróżne dip-y, czyli sosy do maczania, oraz wędliny. Wszystko prezentowało się wyśmienicie i tak też smakowało. Atmosfera była super, dużo rozmawialiśmy, dużo się śmialiśmy i oczywiście rozrywaliśmy Christmas crackers. Tak się fajnie złożyło, że każdemu trafiła się korona i prawie wszystkie były w innych kolorach. Ktoś nawet wspomniał o „silly hats”, czyli głupich kapeluszach – nie wiadomo czemu zerkał przy tym na nas ;)
Po głównym daniu, gdy już prawie nikt nie miał miejsca w żołądku, na stole pojawił się deser, tym razem lody, sałatka owocowa (borówki amerykańskie, porzeczki, jeżyny, truskawki), mango mus, pudding i nie pamiętam co jeszcze. U mnie w brzuszku było niewiele miejsca, ale na loda i owoce się znalazło. Przemek zadowolił się puddingiem i lodem, a także skusił się na porzeczki. Planowaliśmy potowarzyszyć wszystkim nie dłużej niż do 14.00, ale było tak miło, że wyszliśmy dopiero około 15.30, gdy miało zacząć się zmywanie :D
Nasz pierwotny plan, jak zwykle uległ zmianie, zamiast pojechać na Bondi Beach trafiliśmy do Queens Park, gdzie dokładnie po 22 miesiącach pobytu w Australii, w końcu rzuciliśmy bumerangiem i wiecie co? Nie wracał! No dobra Przemek był w tym lepszy i kilka razy bumerang zawrócił, ale jeszcze nie tak jak powinien. Ja wkrótce się poddałam, znudziło mi się bieganie za naszym kawałkiem patyka. Usiadłam na ręczniku i bawiłam się z podchodzącymi do mnie psami, za to Przemek był zawzięty, jak zawsze :) Trzepał i trzepał tym bumerangiem, i tak jak wspomniałam od czasu do czasu mu prawie wracał. Jednak, gdy mój ukochany zaczął odczuwać efekty tego rzucania i ręka go rozbolała, uznaliśmy, że czas wracać do domku na naszą skromną wigilię. W drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep rybny i kupiliśmy włócznika (w zeszłym roku było coś, co nazywało się karpiem, ale moim zdaniem koło karpia nawet nie pływało, stąd ta zmiana :) ). W Deli Fresco zaopatrzyliśmy się jeszcze w polskie kabanosy i śląską, a dodatkowo Przemkowi za wytrwałość należał się francuski marshmallow.
Oczywiście moja zawzięta Druga Połowa (zanim zasiedliśmy do kolacji) sprawdziła w Internecie, gdzie tkwił nasz bumerangowy błąd. Znamy już wszystkie tajniki, więc następnym razem na pewno się uda.
Na kolację wigilijną tym razem były: pierożki z grzybkami, kapustka z prawdziwkami, barszczyk, rybka smażona, rybka w occie i oczywiście opłatek. Wprawdzie tylko sześć potraw, ale wszystko zrobione było własnoręcznie i oczywiście wyśmienite, nie skromie mówiąc :) Nie obyło się też bez rodziny, dobrze, że jest Skype :) Święta bez najbliższych nie byłyby prawdziwymi Świętami.
2 komentarze:
Znów jestem głodny, gdy czytam Twojego bloga! Kiedy zaczniesz zamieszczać próbki? :D
Niestety jesteśmy "żarci" i z reguły nic nie zostaje ;)
Prześlij komentarz