czwartek, 13 stycznia 2011

Kangaroo Valley, a gdzie kangury?

Country LinkJuż niejednokrotnie korzystaliśmy z kolejki miejskiej City Rail, jechaliśmy Monorail-em, jak również autobusami, lataliśmy samolotami i tak zaliczając kolejne środki transportu, przyszedł czas na Country Link, czyli pociągi, które kursują na dłuższych trasach. Dziś chcieliśmy się dostać ponad 150km poza Sydney, więc dzień wcześniej kupiliśmy bilet z miejscówką, a na stacji Central znaleźliśmy się odpowiednio wcześnie przed odjazdem. Wewnątrz wagonu było jak w autobusie, po dwa siedzenia z każdej strony w jednym rzędzie, poza tym czyściutko i sporo miejsca na nogi. Siedzenia można było nieznacznie wychylić do tyłu, jak choćby w samolocie, a do tego każdy miał rozkładany stolik. Luksus w klasie ekonomicznej ;)

W pociągu
W pociąguKrótko po tym, jak ruszyliśmy zostaliśmy przywitani przez maszynistę oraz poinformowani o możliwości skorzystania z bufetu. W pociągu nie było typowego „WARSA”, gdzie można byłoby usiąść wypić kawkę i pogawędzić, a jedynie kiosk znajdujący się na końcu sąsiedniego wagonu. Zamówienia podawane były na kartonowej tacy, która ułatwiała doniesienie jedzenia i picia do swojego miejsca. Ponieważ dziś zjedliśmy bardzo wcześnie śniadanie, toteż bardzo szybko dopadł nas mały głód, skorzystaliśmy więc z bogatej oferty linii Country Link. Na drugie śniadanie zamówiliśmy wyborne wrapy.

Ku naszemu rozczarowaniu pociąg nie zaskakiwał zawrotnym tempem i jedynym usprawiedliwieniem mogą być roboty torowe, które miały w tym czasie miejsce. Oczywiście nie mogło zabraknąć sprawdzenia biletów, tak więc po pewnym czasie przywitała nas miła pani i poprosiła o przygotowanie biletów do kontroli. Była to kartka A4 z wydrukowanym nazwiskiem, miejscem i numerem rezerwacji. Kontrola biletów odbywała się na zasadzie sprawdzenia zgodności danych na liście kontrolerki z danymi na naszych biletach.

W czasie dwugodzinnej jazdy do Moss Vale odnotowałam tylko jedną niedogodność, klimatyzacja powodowała, że szybko zrobiło się zimno, wobec tego musiałam skorzystać z Przemka sweterka. Przemkowi natomiast nie podobało się to, że jak w samolocie nie było filmów, które umilałyby mu drogę, ale to taki mały szczególik ;)

Przemek i Smudge
Od lewej: Ula, Lucy, Smudge, MollyI tak sobie jechaliśmy i jechaliśmy, aż dotarliśmy do drugiej stacji zaraz po Campbelltown – Moss Vale, gdzie już czekała na nas Sandi. Było około 10.00 i żadne z nas nie miało jeszcze swej porannej kawy, toteż zamiast pojechać prosto na farmę, staraliśmy się znaleźć kawiarnię w Burrawang. Miasteczko wyglądało jakby wszyscy jeszcze spali, choć jak to na wsiach bywa, życie zaczyna się skoro świt. Niestety nie jeśli chodzi o gastronomię, aby dostać kawę musielibyśmy czekać do godziny 11.00, kiedy to otwierany był pub. Czyli przyszłoby nam czekać prawie godzinę! Zgodnie uznaliśmy, że damy radę bez czarnego złota.

  

Przemek i Mr DarcyNa farmie zostaliśmy serdecznie przywitani przez trzy pieski: Smudge, Lucy i Molly. Nie tracąc chwili czasu poszliśmy nakarmić marchewkami osiołki oraz Mr Darcy, oczywiście przez cały czas towarzyszyły nam kochane czworonogi. Ponieważ Sandi miała pełną torbę marchewek, więc zaraz zebrały się wokół nas głodne stworzenia. Ucieczka przed Mr Darcy :)Najbardziej natarczywy był Mr Darcy, prześliczny koń. Patrzył tylko kto ma przysmak i czym ktokolwiek zdążył się spostrzec Mr Darcy już wyciągał głowę po swoją porcję. Konie karmiłam niejednokrotnie, osiołków nigdy, dlatego uciekałam przed Mr Darcy starając się złapać okazję, aby małe co nieco trafiło się również kłapouchom. Uwierzcie mi nie było to łatwe zadanie. Koń był wszędobylski i jeśli nie podążał to za mną, to za Sandi, a gdy tylko uwalniałam się od niego i próbowałam dać marchewkę jednemu z kłapouchów ten przeważnie miał problem w trafieniem w nią :) Z drugiej strony osiołki były bardziej zainteresowane plecakiem Przemka, podczas gdy on sam niczego nieświadom uwieczniał nasze poczynania na zdjęciach.


Gdy skończyły się nam marchewki poszliśmy przywitać się z czterema lamami. Jedna z nich szczególnie się wyróżniała z uwagi na swoje jasno niebieskie oczy. Maluchy były płochliwe i nie dało się ich pogłaskać, za to Sandi pokazała Przemkowi sztuczkę z wąchaniem. Symulując niuchanie skłoniła jedną z lam do zrobienia tego samego i nieomalże dotknęły się nosami. Niestety ja zajęta byłam odganianiem Mr Darcy i przegapiłam ten ciekawy moment. Oczywiście nie można było nie przywitać się z krowami, jakby nie było, one również tutaj mieszkały i należało powiedzieć im „Hello”. Obeszliśmy jeszcze całą posesję, pobawiliśmy się z psami, poznaliśmy sympatycznego kocurka Pushkina (Puszkina), napiliśmy się wody i w drogę.

Puszkin Ula i Molly Lucy

Yarrunga Valley - Fitzroy FallsPrzystanek pierwszy, magiczne miejsce szumiącego, 81 metrowego wodospadu Fitzroy Falls, który znajduje się w dolinie Yarrunga (Yarrunga Valley). Przez busz, w którym natrafiliśmy na ciekawe gatunki roślin, gdzie jaszczurki przebiegały nam przez drogę, poszliśmy na następny punkt widokowy Jersey Lookout, skąd można było się pozachwycać Fitzroy Falls w całej okazałości.

 Widok z Jersey Lookout

Hampden Suspension BridgeZbliżała się godzina 13.00 i wszystkim powoli brzuchy dawały znać o tym, że trzeba wzmocnić organizm na dalszą część wycieczki. Pojechaliśmy, więc do Kangaroo Valley Village po drodze przejeżdżając przez most Hampden Suspension Bridge. Został on otwarty w 1898 roku, podobno jest najstarszym zachowanym mostem wiszącym w kraju i trzecim, co do wielkości w stanie. Łączy brzegi rzeki Kangaroo na głównej drodze z Kangaroo Valley do Moss Vale. Bardzo ciekawe architektonicznie są wieże, które wspierają kable, przypominają one wieże średniowiecznego zamku.

Mannings LookoutW samej wiosce Kangaroo Valley w końcu mogliśmy się posilić, wybraliśmy miejsce o nazwie „Friendly Hotel Inn”. Sandi cieszyła się smakiem ryby barramundi, a my z Przemkiem zdecydowaliśmy się na chicken parmigiana, czyli kurczak po parmeńsku, z wyśmienitym parmezanem i sosem pomidorowym. Dobry obiadek, czy jak kto woli lunch, dodał nam energii i udaliśmy się na podbój niewielkiego miasteczka. W niektórych sklepach sprzedawane były niesamowite rękodzieła mieszkańców. Mi i Przemkowi strasznie spodobał się ten, w którym można było kupić wyroby z drewna, czyli Kangaroo Valley Woodcrafts, niektóre ich cuda zobaczyć możecie na stronie, niestety nie robi to takiego wrażenia jak na żywo.

Na punkcie widokowym Cambewarra Mountain LookoutNie wiem jak długo spacerowaliśmy po miasteczku, uznaliśmy jednak, że czas najwyższy na poznanie Kangaroo Valley. Byłam bardzo ciekawa, jak wygląda ta słynna dolina, czytałam bowiem w Internecie, że określana jest przez niektórych jako "najpiękniejsza dolina w Australii", że rozciąga się wzdłuż rzeki Kangaroo River, bogata jest w zielone pastwiska, liczne potoki, rzeki oraz bujne lasy, a wszystko otoczone wspaniałymi skarpami. Sandi wcześniej rozeznała się, który punkt widokowy jest najlepszy, aby móc w całej okazałości podziwiać to piękno. Ku naszemu zaskoczeniu, gdy dotarliśmy na miejsce do Mannings Lookout, nad doliną unosiła się mgła i niewiele widzieliśmy. Pomimo tego nie mieliśmy czego żałować, bo przyroda, którą mijaliśmy po drodze rekompensowała nam brak klarownego widoku. Podobnie było, gdy zdecydowaliśmy się spróbować po raz kolejny tym razem na Cambewarra Mountain Lookout. Na samym szczycie mleko, widoczność może 100m, dalej nic, ale za to po drodze natrafiliśmy na śliczną kolczatkę. Była zdecydowanie większa niż ta, którą mieliśmy okazję podziwiać w Koala Parku, naprawdę piękna. No, to teraz pozostało nam jeszcze zobaczyć koalę w jego naturalnym środowisku :)

Echidna, czyli kolczatka
Droga w dolinie była tak kręta, że zaczęło mi się robić niedobrze, Przemek powoli też odczuwał skutki licznych zakrętów. Na szczęście z uwagi na pogodę i późną godzinę skierowaliśmy się w stronę Sydney. Moje oczy były już tak zmęczone, że część drogi powrotnej przespałam. Obudziłam się dopiero na wysokości, dzielnicy Sydney, Cronulla. Podobno niczego nie straciłam, chociaż później dowiedziałam się, że kawałek drogi biegł wzdłuż oceanu.


Na zakończenie miłego dnia pojechaliśmy jeszcze na Sydney Fish Market, gdzie zjedliśmy pyszny obiad w chińskiej restauracji. Sandi zachowawczo zamówiła wołowinę, a my nasze ulubione krewetki oraz w ramach eksperymentu węgorza, yummy.

W restauracji
Najedzeni i potwornie zmęczeni po całym dniu wrażeń w domku zasnęliśmy jak dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz