niedziela, 30 stycznia 2011

Golasy na Południowym Cyplu

Nadanie w Dniu Australii odznaczenia Bohater Regionu Donaldowi Ritchiemu spowodowało, że postanowiliśmy wreszcie pojechać na Watsons Bay.

Donald Ritchie z premier Australii Julią Gillard

źródło

Nie było to pierwsze odznaczenie Dona Ritchie'a. W 1970 roku przyznano mu Medal Odwagi (Medal Bravery), w 2006 roku za swe zasługi otrzymał Order Australii (Medal of the Order of Australia) - najwyższe odznaczenie państwowe, a w 2010 roku wraz z żoną Moyą dostał tytuł Mieszkańca Roku (Citizens of the Year). W tym roku (jak już wiecie) przyznano mu tytuł Bohatera Regionu (Local Hero Award).

źródło
Donald Ritchie z żoną MoyąDlaczego niczym nie wyróżniający się mieszkaniec Sydney jest tak wyjątkowy, że zasłużył na wszystkie te odznaczenia? Otóż ten sympatyczny 84-letni staruszek mieszka od przeszło 45 lat na Watsons Bay, dzielnicy znajdującej się na South Head, gdzie rozciągają się zniewalająco piękne, wysokie klify, ale jednocześnie skrywają one tragiczne historie. Różne źródła podają, że każdego roku około 50 osób popełnia tutaj samobójstwo, skacząc z urwisk. Liczba ta byłaby dużo wyższa, gdyby nie Don Ritchie. Z okna swojego salonu pan Ritchie ma bardzo dobry widok na ludzi na szczycie klifu i jeśli zauważa, że ktoś zatrzymuje się tu na zbyt długo, wówczas, podejrzewając najgorsze, wychodzi do takiej osoby z dobrym słowem i oferuje jej herbatę. Przez te wszystkie lata wielu poszło z Ritchiem do jego domu, niestety inni nie - a jego uprzejme słowa były ostatnią rzeczą jaką słyszeli. Kiedy Don był młodszy często wykorzystywał swoją siłę, by powstrzymać potencjalnych samobójców, obecnie jedyne co może zrobić to rozmawiać z zagubionymi osobami. Szacuje się, że przez te wszystkie lata Don Ritchie odwiódł od samobójstwa przeszło 160 osób.

Klify na Watsons BaySamobójstwa na tych sydnejskich skałach rozpoczęły się prawdopodobnie w 1863 roku, kiedy to Anne Harrison skoczyła w otchłań śmierci. Obecnie poza Donem na straży w The Gap czuwa rozbudowany system kamer monitorujących, wybrzeże jest ogrodzone, a w planach jest zwiększenie wysokości płotu. Dodatkowo już od pobliskiego parkingu co krok, rozmieszczone są telefony alarmowe oraz plakaty nakłaniające do zmiany samobójczych planów.

Dziwne to i zarazem interesujące, że tak wiele osób przyjeżdża właśnie tutaj, aby zakończyć swój żywot, dlatego chcieliśmy przekonać się co takiego niezwykłego ma w sobie The Gap.

Tabliczki z telefonami alarmowymi Kamery monitorujące teren Tabliczki z telefonami alarmowymi

Klify na Watsons BayPonieważ w ostatnim czasie skupieni byliśmy na imprezach kocykowych, w związku z tym teraz należało zaserwować sobie spacer :) Pojechaliśmy pociągiem na Bondi Junction skąd dalej szliśmy wzdłuż ulicy Old South Head Road. Na początku było nawet przyjemnie, duże drzewa rzucające cień i droga cały czas z górki. Oczywiście wiedzieliśmy, że to nie wróży niczego dobrego, z górki znaczy, że będzie też pod górkę :) Dzisiejszy dzień był słoneczny i gdy trzeba było się wspinać, nie było już tak różowo. Pomimo tego uważam, że był to już najwyższy czas na rozruszanie naszych „skostniałych” mięśni.

Latarnia MacquariePo około 8 km doszliśmy do naszego celu, czyli Watsons Bay. Najpierw przywitała nas latarnia Macquarie, która jest repliką tej z 1883 roku. Latarnia Macquarie nie była jednak pierwszym budynkiem wskazującym drogę statkom. Jej poprzedniczka z 1818 roku, w której światło otrzymywane było przez rozpalanie ognia, zaczęła się kruszyć po 50 latach służenia marynarzom i wówczas to pojawiła się potrzeba postawienia nowej. Latarnia Macquarie została całkowicie zautomatyzowana dopiero w 1976 roku.

Przemierzając dalej nasz szlak, co jakiś czas ukazywała się naszym oczom North Head, czyli Północna Głowa, to tylko zachęcało do tego by brnąć przed siebie i z South Head (Głowa Południowa) popatrzyć na jej siostrę. Po drodze mijaliśmy sporej wielkości kotwicę. Około 500 metrów na południe od miejsca, w którym się ona znajduje, rozbił się 20 sierpnia 1857 roku statek Dunbar. Spośród 122 osób znajdujących się na pokładzie przeżyła tylko jedna, był to James Johnson. 50 lat później kotwica z rozbitego okrętu została odnaleziona przez mieszkańców i obecnie przypomina o tym tragicznym wydarzeniu.

  

The Gap to jednak nie tylko piękne klify i atrakcja turystyczna, to również, od 1870 roku, ważne miejsce obronne. Ten południowy cypel był zajęty przez Wojskową Szkołę Artylerii (Army’s School of Artillery) w latach 1895 – 1941 oraz od 1942 roku przez Australijską Marynarkę Wojenną (Royal Australian Navy), której baraki nadal funkcjonują. W związku z tym przez długi okres czasu nie było dostępu na The Gap dla osób cywilnych. Dopiero od 1982 roku część ziem South Head zostało przekazanych miastu. Dzięki temu, że stacjonowało i nadal stacjonuje tutaj wojsko, oprócz malowniczych widoków można również podziwiać pozostałości po armatach, a jest ich tutaj trochę.

Toaleta z 1912 rokuGdy tak szliśmy spacerkiem, zachwycając się skalistym wybrzeżem oraz szumiącym oceanem, mijaliśmy po drodze kilka atrakcji. Pierwszą z nich, na którą pewnie niejeden turysta nawet nie spojrzy jest toaleta z 1912 roku. Nic w niej nadzwyczajnego, no może poza tym, że w części damskiej znajduje się spory pisuar. Znak przed plażą Lady Bay BeachJest to oczywiście pozostałość po armii, ówczesny podział różnił się nieco od obecnego, zamiast standardowego Women i Men widniała tu tabliczka Officers i Men :) Z kolei przed toaletą rośnie wysoka palma, posadzona oczywiście przez wojsko, w celu wprowadzenia tropikalnej atmosfery :) To oczywiście taka ciekawostka, właściwe atrakcje turystyczne to znajdujące się na samym końcu South Head chatka latarnika i kolejna latarnia morska. Zanim jednak się do nich dotrze mija się po drodze plażę Lady Bay Beach, prawdopodobnie najstarszą w Sydney plażę nudystów. W Internecie znalazłam informację, że dopiero w 1976 roku otrzymała ona status prawny, choć przez nudystów zaadoptowana została na długo wcześniej. Tuż przy wejściu na plażę stoi znak, informujący, że tylko na plaży można przebywać nago. To oczywiście druga ciekawostka z Watsons Bay.

Domek latarnika
Latarnia HornbyWracając jednak do latarni… Mniej więcej miesiąc po tragedii statku Dunbar zadecydowano, że na Południowej Głowie musi powstać latarnia jak i dom dla osoby obsługującej ją. Niestety prace nie posuwały się wystarczająco szybko i zanim projekt został ukończony na Północnej Głowie 23 października 1857 roku rozbił się kolejny okręt Catherine Adamson, wówczas zginęło 21 osób. Latarnia Hornby została ukończona dopiero w 1858 roku, a jej budowa pochłonęła 3127 funtów. Pierwszym latarnikiem został ocalony z katastrofy Dunbar'a James Johnson. Na South Head latarnicy pełnili służbę do 1933, a potem latarnia została już zautomatyzowana.

W pozostałoci jednej z fortyfikacji Widok z końca South Head 

Gdy już obeszliśmy całą South Head, byliśmy bogatsi o nową wiedzę i wrażenia uznaliśmy, że czas na mrożoną kawę lub jak kto woli zimne piwo ;) Przemek już z góry wypatrzył kilka kawiarni, więc nie pozostało nam nic innego jak zaspokoić pragnienie. Nasze plany z reguły szybko się zmieniają i tak było tym razem, zamiast usiąść w kawiarni znaleźliśmy się w autobusie, który dowiózł nas do Edgecliff, gdzie dopiero kupiliśmy piwo. Stamtąd mieliśmy już bezpośredni pociąg do domu.

Najlepszym zakończeniem takiej wyprawy jest zimny prysznic, po którym piwo z lodówki jest jak znalazł :) ... do tego chyba nikogo nie muszę przekonywać ;)

środa, 26 stycznia 2011

Australia Day

Dziś w Australii wielki dzień, wielkie święto - Australia Day! Dzień upamiętniający przybycie Pierwszej Floty do Sydney Cove w 1788 roku i proklamowanie w tym czasie brytyjskiej suwerenności na wschodnim wybrzeżu Nowej Holandii. Pomimo, że Pierwsza Flota dotarła do tych terenów około tygodnia wcześniej (18-20 stycznia), to właśnie w dniu 26 stycznia, wczesnym rankiem, kapitan Arthur Phillip wraz z kilkudziesięcioma marynarzami, oficerami i wioślarzami, dobił do brzegu i wziął w posiadanie, w imieniu króla Jerzego III, te ziemie.

Dopiero w 30-stą rocznicę powstania kolonii w 1818 roku, gubernator Macquarie Lachlan oficjalnie ogłosił dzień 26 stycznia świętem Australii. I tak oto co roku Australijczycy cieszą się z tego, że są obywatelami tego słonecznego kraju.

A co na to rdzenni mieszkańcy „Nowej Holandii”? Otóż dla niektórych Australijczyków, szczególnie Aborygenów, Australia Day jest przede wszystkim symbolem negatywnych skutków brytyjskiego osadnictwa. W 1938 roku Australia Day przez Aborygenów nazwany został Day of Mourning (Dniem Żałoby). W 1988 roku duże zgromadzenie Aborygenów w Sydney obchodziło Invasion Day (Dzień Inwazji), wspominając przy tym utratę rdzennej kultury. Ostatecznie od 1992 roku dzień ten nazwany jest przez Aborygenów Survival Day (Dzień Przetrwania). W 1992 w tym dniu odbył się koncert upamiętniający fakt, że rdzenni mieszkańcy i ich kultura nie do końca zostali zniszczeni. Obecnie Aborygeni zapraszani są do wspólnego świętowania i przeprowadzania takich ceremonii, jak choćby Woggan-ma-gule, które mają uhonorować przeszłość, celebrować teraźniejszość i leczyć moralnego kaca „white-fella”.


My również postanowiliśmy dziś świętować! Dzień wcześniej przestudiowaliśmy i wydrukowaliśmy plan imprez odbywających się w mieście i ustaliliśmy na czym nam najbardziej zależy. Przekonani byliśmy, że skoro 26 stycznia jest świętem, dniem wolnym od pracy, to spokojnie będziemy mogli sobie podrzemać nad ranem. Niestety nasze płonne nadzieje na błogi sen zostały szybko rozwiercone przez pracowników instalujących w mieszkaniu klimatyzatory. Zwlekliśmy się więc z łóżka, zjedliśmy śniadanko, wypiliśmy kawkę, po czym przygotowaliśmy pożywny prowiant na resztę dnia, zabraliśmy niezbędniki, takie jak aparat, kocyki itp. i ruszyliśmy żwawym krokiem przed siebie.

Zabawa w mieście trwała już od wczesnych godzin. O 8.00 można było uczestniczyć w ceremonii Woggan-ma-gule (spotkania wód). W dawnych czasach duchy przodków stworzenia były szanowane i poważane, jako opiekunowie ziem australijskich. Poprzez pieśni i taniec jednoczące tradycyjne obrzędy i muzykę współczesną, budzone są, oczyszczane i czczone duchy dawnych mieszkańców. Po tej uroczystości nadal chronią one i pilnują tą ziemię.

Tuż po tym rytuale rozpoczęła się zabawa, atrakcje były bardzo zróżnicowane. Rodzice z dziećmi mogli bawić się w Hyde Park lub Darling Harbour. Starsi, ale niekoniecznie, mogli oddać się kibicowaniu swoim ulubieńcom w zawodach pływackich lub podziwiać wystrzały z armat.

My z naszymi kocykami rozłożyliśmy się w The Royal Botanic Gardens, na niewielkim wzniesieniu, w pobliżu Opera House, skąd mieliśmy świetny widok na to, co dzieje się w Sydney Harbour. Od 13.00 do 14.00 trwała tu Parade down the Harbour, w trakcie, której można było podziwiać wystrojone, pełne kolorów statki. Będąc w tak pięknym miejscu z widokiem na wodę, która delikatnie szumiała, po której pływały większe i mniejsze cudeńka, nie sposób było nie zjeść lunchu z apetytem. Może to również wpływ świeżego powietrza? Z pełnym brzuszkiem przyjemniej odpoczywało się na trawie, szczególnie w tak ciepły dzień (dziś 33 stopnie w cieniu) i oczekiwało na pokaz akrobacji powietrznych F/A-18 Hornet, które powinny były pojawić się na sydnejskim niebie o 14.00. Nie wiem, czy to przez pogodę (rano nad miastem unosił się smog i widoczność nie była najlepsza), czy po prostu wszyscy Australijczycy mają to do siebie, włączając w to armię, ale pokaz rozpoczął się z opóźnieniem. Parę minut po 14.00 nad naszymi głowami „Szerszeń” zataczał już ósemki. Byliśmy trochę zawiedzeni, że tylko jeden i tak krótko, ale wrażenie było i tak niesamowite, szczególnie, że nigdy wcześniej nie miałam okazji oglądać F/A-18, a tym bardziej w locie.


Dzięki temu niewielkiemu spóźnieniu, nie musieliśmy długo czekać na kolejny pokaz - spadochroniarzy. Najpierw na niebie pojawiły się dwie kropki, jedna maleńka, druga nieco większa. Pomyślałam, że tak jak wcześniej pojawił się jeden samolot, tak teraz z nieba spada na nas jeden skoczek! ;) Na szczęście nie! Z dużej kropki wkrótce zrobiły się cztery małe, czyli jednak mieliśmy, aż pięciu ludzi szybujących nad nami. Dwoje z nich do nóg miało przyczepione duże flagi Australii, co tylko podkreślało wagę dzisiejszego święta. Strasznie im zazdrościłam, nie tyle lotu, co miejsca jego zakończenia, czyli wody zatoki Farm Cove. Aż miało się ochotę wskoczyć za nimi.

  

Kolejną atrakcją, na którą czekaliśmy to przelot samolotu Airbus A380, największego samolotu pasażerskiego świata. Pojawił się on nad nami na parę minut przed 15.00. I znowu poczuliśmy niedosyt, myk i nie ma. Przemek gotowy był już się zbierać i iść na podbój pozostałej części miasta, ale ja usilnie studiowałam nasz wcześniej wydrukowany plan z opisami i nie dawałam za wygraną. Według tego, co podawali organizatorzy imprezy, A380 powinien jeszcze wrócić i przelecieć nad mostem Harbour Bridge. Oczywiście miałam rację! Rety! Co za wrażenie! Gigant lecący na wysokości 1500 stóp, czyli 457,2 metra, poza bezpośrednim sąsiedztwem lotniska to widok chyba niespotykany. Przemkowi tak się podobało, że zostawił mnie na kocyku i pobiegł gonić olbrzyma. Ja w tym czasie powoli zaczęłam wszystko pakować i gdy wróciła Moja Zguba spacerkiem poszliśmy w kierunku opery, a tam znowu A380 wprawiający w zachwyt gapiów a w tym nas... ale już po tym ostatnim nawrocie odleciał gdzieś w siną dal. Jedyne co nas zastanawia to jak czuli się pasażerowie tego lotu ;D

Ponieważ była już 15.00 rozpoczęliśmy spacer do Darling Harbour, gdyż tam po zachodzie słońca miała zacząć się najprzyjemniejsza część zabawy. Słońce jednak było wciąż wysoko na niebie, zatem wybraliśmy okrężną drogę, aby na Macquarie Street móc podziwiać stare samochody, a było ich bezliku. Jedne mniej, a drugie bardziej interesujące. Zauważyliśmy, że niektóre marki jak choćby Holden, przez lata ciągle udoskonalały swoje znaki, w sumie było to bardzo ciekawe. Niektóre z prezentowanych samochodów chciałoby się mieć w garażu ;) Tuż przy Hyde Parku stał nawet samolot Lady Southern Cross jednopłatowiec Lockheed.

  

  

Zanim przyjrzeliśmy się bliżej wszystkim czterokołowcom zrobiło się już dość późno, toteż na Darling Harbour dotarliśmy dopiero około 17.00, w sam raz na World music and dance program, muzyka sama wpadała w ucho, a biodra chcąc, nie chcąc się kręciły. Nasz parasol świetnie sprawdzał się w pełnym słońcu rzucając na nas cień, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się widokami z dłużej sceny :) Dopiero później znaleźliśmy miejsce na murku pod wiaduktem, gdzie spokojnie zjedliśmy pyszne ciasto i popiliśmy niezastąpioną herbatką. Około 18.00 usiedliśmy tuż nad wodą na drewnianym schodku, gdzie czas umilała nam muzyka i pływające po porcie statki.

  

W środku premier stanu NSW Kristina KeneallyTuż przed 19.00 pojawiło się nieco więcej policji, hm… coś się święci. Długo nie trzeba było czekać na panią premier stanu NSW Kristinę Keneally w towarzystwie innych wielkich tego miasta. Nieco później w bardzo reprezentacyjnym jachcie podpłynęła również pani gubernator stanu NSW Marie Bashir. Z ich udziałem odbyła się uroczystość nadania tytułu Australijczyków Roku w kategoriach: Australijczyk Roku (uhonorowany tym tytułem został biznesmen i filantrop Simon McKeon), Australijczyk Senior Roku (uhonorowany tym tytułem został profesor Ron McCallum za wspieranie równouprawnienia), Australijczyk Junior Roku (uhonorowana tym tytułem została siedemnastoletnia Jessica Watson, która w wieku 16 lat opłynęła samotnie świat dookoła) i Bohater Regionu (uhonorowany tym tytułem został Donald Ritchie, który szacuje się, że odwiódł ponad 160 osób od popełnienia samobójstwa na The Gap). Również kilkoro wybrańców złożyło przysięgę na wierność nowej ojczyźnie, no cóż Australia jest teraz bogatsza o nowych obywateli.

Pani gubernator stanu NSW Marie Bashir
Gdy „Wielcy” odpłynęli zaczęła się „parada” statków, niektóre przystrojone, na innych bawili się ludzie. Była też Miss World Australia, co szczególnie zadziwiło Przemka. Oczywiście nie sama kobieta, ale napis ni to Miss World, ni to Miss Australia. Czas tak szybko mijał, że nim się spostrzegliśmy zaczął się pokaz świateł i muzyki, na który wszyscy z niecierpliwością czekali. W porcie pływały okazałe jachty, które były bardzo ładnie podświetlone, a kolory świateł zmieniały się w rytm muzyki. Dodatkowo z platform umieszczonych na środku portu, co jakiś czas strzelały fajerwerki, wszystko bardzo nastrojowe. Oczywiście ostatnich kilka minut najbardziej zapierało dech w piersiach. Cierpliwych zachęcam do obejrzenia filmików, pierwszy ma 14 minut i 19 sekund, drugi obejmuje ostatnie fragmenty imprezy trwa niespełna 5 minut. Muszę przyznać, że to były najpiękniejsze fajerwerki jakie do tej pory widziałam.