czwartek, 31 marca 2011

Bondi Beach: Witaj i do zobaczenia!

Ostatnich kilka dni było dla nas szczególnie trudnych. W czasie naszego pobytu w tym pięknym kraju, na okrągło myśleliśmy o bliskich i drobnostkach, które chcieliśmy im przywieźć. Większość zgromadziliśmy w trakcie naszych wypraw, niemniej jednak nadal pragnęliśmy kupić parę rzeczy, których zdobycie zaplanowaliśmy już wcześniej. W związku z tym w ostatnim czasie sporo biegaliśmy po mieście pozyskując ostatnie prezenty. O dziwo zajęło nam to bardzo, bardzo dużo czasu.

Nie dosyć tego musieliśmy sprytnie się spakować. Powrót do kraju wiązał się z zabraniem zaledwie 20 kg na osobę, co zmuszało nas do podjęcia decyzji: co wziąć, co wyrzucić, a co warto by oddać do St Vincent de Paul. Przemek chciał także pożegnać się ze współpracownikami z uczelni oraz kolegami, na to przeznaczył wtorek. Ja w tym czasie zanosiłam wysłużone plecaki, wypełnione po brzegi darowiznami, takimi jak suszarki do włosów, wieszaki na rzeczy, ubrania itp. do sklepu (wspomnianego wcześniej St Vincent de Paul), w którym później za grosze zostaną sprzedane, a dochód przeznaczony zostanie na pomoc osobom potrzebującym.

Dni mijały nam bardzo szybko, a dziś czekało na nas ostatnie pożegnanie. O 12.30 spotkaliśmy się w Golden Sheaf Hotel w Double Bay z Sheilą jej opiekunką Gill oraz Sandi. Obdarowaliśmy wszystkich pysznymi polskimi słodyczami, które dzień wcześniej zdobyłam u Cyryla Cyril's Delicatessen koło Paddy's Market, takimi jak: ptasie mleczko, czekolada Wedel z żurawiną, bombonierki Solidarność z arcydziełem Jana Matejki Bitwa pod Grunwaldem. Ta ostatnia szczególnie spodobała się 90-letniej Sheili, która interesuje się sztuką. Dzięki obrazowi Matejki Przemek miał pole do popisu, tłumaczył kochanej staruszce, kto jest kim spośród przedstawionego na obrazie walczącego tłumu. Oczywiści nie obyłoby się bez odpowiedniego alkoholu do tych wyśmienitych smakołyków. Typowo polskie pamiątki prześlemy tym wspaniałym paniom już z kraju. Co to dokładnie będzie? Nie wiemy :) Zastanowimy się nad tym po powrocie.

Kochane Australijki również obdarowały nas pięknymi prezentami, po czym przyszedł czas na lunch, który był bardzo dobry, i jak to lunch – lekki. Poprzestaliśmy na rybie z frytkami i typowo australijskiej sałatce. Niestety, z uwagi na swój wiek, krótko po lunchu Sheila wraz z Gill udały się do domu na popołudniowy odpoczynek. My tymczasem umówiliśmy się z Sandi na wieczorny obiad. Mieliśmy spotkać się około 18.00 na Bondi Junction.

Pakowanie
Przerwę pomiędzy lunchem, a obiadem wykorzystaliśmy na pakowanie się. W końcu zostało nam tak niewiele czasu :) Czym się spostrzegliśmy zegarek informował nas, że już najwyższa pora ponownie udać się na stację Redfern, skąd jest zaledwie 15 minut jazdy pociągiem do Bondi Junction. Na miejsce dotarliśmy nieco wcześniej i od razu zaczęliśmy zastanawiać się, gdzie konkretnie będzie Sandi...?

Z Bondi Junction są co najmniej cztery wyjścia, o których wiem, na: Oxford Street, Newland Street, Grafton Street, Bronte Road. Nie pozostało nam nic innego jak tylko czekać na telefon od Sandi. Kiedy w końcu zadzwoniła powiedziała, że czeka na nas przy „shopping mall”, czyli centrum handlowym. Największe centrum tuż obok stacji to Westfield, w związku z czym wyszliśmy wyjściem prowadzącym na Bronte Road, ale tam jej nie było. Zdesperowana oddałam słuchawkę Przemkowi podczas, gdy sama nerwowo zaczęłam wyglądać jej ze wszystkich stron. Zupełnie zapomniałam, że jest tu jeszcze inne centrum handlowe Eastgate znajdujące się pomiędzy Spring Street, a Ebley Street, a zatem wystarczyło wyjść na deptak przy Oxford Street. Na całe szczęście Przemek od razu zauważył znajomą postać wśród spacerujących deptakiem.

Kilka minut później byliśmy już na Bondi Road we Flying Squirrel Tapas Parlour. Serwują tutaj przepyszne jedzenie i jak to na tapas przystało, porcje były niewielkie lecz ich zróżnicowanie spore. Kiedy dotarliśmy do deseru i zamówiliśmy wyśmienitego brownie menadżer restauracji przyniósł nam trzy kieliszki po brzegi wypełnione słodką nalewką, dodając przy tym, że gdy widzi klienta raczącego się ciastem brownie nie może się powstrzymać by nie poczęstować gościa tym przepysznym trunkiem.

My z Sandi na Bondi Beach
Tego wieczoru fantastycznie bawiliśmy się w towarzystwie Sandi, na koniec zabrała nas na plażę Bondi Beach. Była to pierwsza sydnejska plaża, którą zobaczyliśmy o zmroku i ostatnia, którą również, o ironio losu, przyszło nam widzieć o zmroku. Spacerowaliśmy wzdłuż brzegu ciesząc się szumem fal i wiatru. Zajrzeliśmy jeszcze do jednego z ulubionych sklepów Sandi, niestety tylko przez szybę.

 

Było już bardzo późno i ostatecznie przyszedł czas by się pożegnać. Przy stacji Bondi Junction emocje wzięły górę i chcąc nie chcąc łzy same płynęły, przecież spędziłyśmy razem tak wiele czasu. Łączyły nas i miłe, i smutne chwile, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Mam nadzieję, że Sandi pewnego dnia nas odwiedzi, tak jak obiecała.

niedziela, 27 marca 2011

Nasze Hornsby

Sobota minęła nam leniwie, za to dzień dzisiejszy miał przynieść kolejne niespodzianki.

Z większością osób, które poznaliśmy na antypodach, już się pożegnaliśmy wiedząc, że po naszych voyagach nie będziemy mieli na to zbyt wiele czasu. Pierwotnie Sandi proponowała, że wyprawi dla nas farewell party, czyli przyjęcie pożegnalne. Bardzo chciała, abym zaprosiła grono naszych australijskich przyjaciół do jej mieszkania. Uznaliśmy jednak, że nie jest to najlepszy pomysł, bo najprawdopodobniej nie porozmawialibyśmy z każdym zbyt wiele. Dlatego z tymi, na których nam zależało spotykaliśmy się osobiście jeszcze w lutym.

Dzisiaj natomiast mieliśmy jedyną okazję, aby zobaczyć się z naszymi wspaniałymi sąsiadami z Hornsby. Ron i Patt bardzo często podróżują i ciężko jest ich złapać, dlatego wcale się nie zastanawialiśmy, gdy zostaliśmy do nich zaproszeni. Po drodze wstąpiliśmy do Westfield, w którym swojego czasu bywaliśmy bardzo często. Bez problemu trafiliśmy do monopolowego Dan Murphy’s znajdującego się tuż przy Woolworths. Już dawno chcieliśmy im wręczyć dość sporą butelkę zawierającą nasz polski trunek i w końcu nadarzyła się ku temu okazja. Zadowoleni ze zdobyczy udaliśmy się do kasy, by zapłacić za żubrówkę ze wspaniale prezentującą się trawą w środku. W samym Woolworths zaopatrzyliśmy się jeszcze w soki jabłkowe i drobne przekąski.

Z gotową paczuszką poszliśmy w kierunku stacji Hornsby, skąd do domu Rona i Patt jest niedaleko. Ron jednak nalegał, abyśmy do niego zadzwonili, gdy już dotrzemy na miejsce, koniecznie chciał nas odebrać. Pogoda była dziś trochę kapryśna, dlatego skorzystaliśmy z tej sympatycznej propozycji i chwilę później siedzieliśmy już w samochodzie. Na miejscu serdecznie powitała nas Patt, a parę minut później dołączyli do nas Niki i Rayan. Dowiedzieliśmy się, że Trish również planowała się z nami zobaczyć, niestety zdrowie pokrzyżowało jej plany.

Opowiadaliśmy wszystkim o naszych podróżach i wrażeniach, a także o tym, czego się nauczyliśmy w tym kraju i jakie zabierzemy ze sobą wspomnienia. W pewnym momencie odwiedził nas Tiger, mały piesek Niki i Ryana. Wkrótce też na dworze zaczął rozchodzić się przyjemny zapach grillowanych potraw, to Ron przygotowywał wspaniale mięsne dania. Gdy już wszystko było gotowe Patt zaprosiła nas do jadalni, gdzie stół był suto zastawiony. W ogóle nie spodziewaliśmy się tak miłego przyjęcia. Wszystko było naprawdę pyszne. Po kolacji delektowaliśmy się polską żubrówką i jeszcze przez długi czas rozmawialiśmy. Nawet się nie spostrzegliśmy, jak zegarek wskazywał 21.00. Oj! Pora się rozstać i wracać do Redfern. Na odchodne otrzymaliśmy od Rona i Patt paczkę z prezentami, no i oczywiście Ron odwiózł nas na stację.

Byliśmy bardzo zmęczeni, ale jednocześnie niesamowicie cieszyliśmy się, że tak miło spędziliśmy niedzielne popołudnie i wieczór. Na pewno będziemy za nimi tęsknić, ale obiecaliśmy sobie, że zrobimy wszystko, by nasza znajomość przetrwała próbę czasu i odległości.


Do domu dotarliśmy dopiero po 22.00. Nie mogłam się powstrzymać i jeszcze tego samego wieczoru zajrzałam do paczuszki, którą dostaliśmy. W środku znajdowała się książka o Australii, koszulka dla Przemka, torba z aborygeńską sztuką i kilka drobnostek typu wisiorek do kluczy. Kolejne rzeczy, kolejne kilogramy do naszego ograniczonego bagażu, ale na pewno na wszystko znajdzie się miejsce :)

piątek, 25 marca 2011

Czas pożegnania

Piątek, nadszedł ten dzień, dzień pożegnania z Nową Zelandią. Wcale nam się nie spieszyło, choć hotel opuścić mieliśmy, jak nieomalże wszędzie, do godziny 10.00. Wczoraj praktycznie wszystko spakowaliśmy, więc dziś należało jedynie doprowadzić się do porządku, najeść, sprawdzić, czy wszystko zostało zabrane i czy pokój prezentuje się nienagannie.


Na lotnisko postanowiliśmy dostać się dokładnie w ten sam sposób, w jaki się z niego wydostaliśmy, czyli autobusem. Przyjemnie było patrzyć na znajome już nam szczyty i odnogę jeziora Wakatipu zwaną Frankton Arm oraz lądowisko dla helikopterów, z którego wzbijaliśmy się w niebiosa, by podbić lodowiec . Wystarczyło tak niewiele czasu, by niektóre zakamarki tak odległego dla nas kraju, stały się znajome i przyjazne.

 

Przed budynkiem lotniska przywitała nas ta sama rzeźba, która przykuła moją uwagę pierwszego dnia, trzej Maorysi o groźnych minach. Tuż za nimi znajduje się wejście dla pasażerów, prowadzące prosto do bramek, przy których się odprawiliśmy. Bez bagażu było nam o wiele lżej i mogliśmy pozwolić sobie na „playowanie”, czyli chodzenie po sklepach. Niestety nie ma ich wiele na lotnisku w Queenstown, pomimo tego była to dla nas jakaś forma rozrywki zajmująca trochę czasu. Gdy już dokładnie zapoznaliśmy się z artykułami w tutejszych butikach usiedliśmy i czekaliśmy na nasz lot.


Nasze oczekiwanie, na szczęście, nie trwało długo. Jako uczciwi turyści odprawę przeszliśmy pomyślnie, dzięki czemu wkrótce zajęliśmy miejsce w samolocie. Punktualnie o 12.20 zaczęliśmy kołowanie, by chwilę później wzbić się w powietrze. Uwielbiam siedzieć przy oknie, szczególnie przy bezchmurnej pogodzie, a południowa Nowa Zelandia jest po prostu zachwycająca, zapierająca dech w piersiach. Obserwowałam szczyty gór, a także linię brzegową i z niecierpliwością czekałam na moment, w którym zobaczę South Taranaki Bight, niestety nie udało mi się to, gdyż zamiast niej pojawiły się chmury.

Mieliśmy z Przemkiem wyjątkowe szczęście, ponieważ przez cały tydzień naszego pobytu nie spadła nawet jedna kropelka deszczu i dopiero na dzień naszego wylotu zapowiadano załamanie się pogody i obfite opady. To właśnie nadciągające, również nad Qeenstown, chmury przysłoniły mi widok ziemi i niestety nie zobaczyłam z góry wyspy północnej. Zamiast tego pozostało mi jeszcze raz obejrzeć video instrukcje bezpieczeństwa według New Zealand Airlines.


W Auckland wylądowaliśmy o 14.05, gdzie mieliśmy chwilę wytchnienia, akurat, aby napić się kawy i zjeść pyszną kanapkę. W portfelu pozostały nam ostatnie nowozelandzkie dolary, które mój kochany postanowił przeznaczyć na kolczyki dla mnie :) Ma się to Szczęście :)

  


Z Auckland czekała na nas już prosta droga do Sydney. Niestety ten lot był sporo opóźniony, z 16.00 zrobiła się prawie 17.00! No cóż czasami i tak bywa. Na całe szczęście w powietrzu przebywaliśmy planowane 1,5 godziny, po których ponownie stąpaliśmy po australijskiej ziemi. Sydney zobaczyliśmy dopiero z dworca głównego, na którym przesiadaliśmy się w kierunku stacji docelowej Redfern. To piękne miasto przywitało nas niesamowitą grą światła. Niebo zasnute było chmurami, lecz niektóre budynki rozświetlone były przedzierającymi się tu i ówdzie promieniami słońca.


Do domu dotarliśmy zmęczeni, ale doprawdy szczęśliwi. Zabraliśmy ze sobą całą masę zdjęć oraz jeszcze więcej wyjątkowych wspomnień.

czwartek, 24 marca 2011

Basket of Dreams

Nadszedł nasz ostatni, pełen dzień pobytu w Queenstown, więc postanowiliśmy spędzić go po części aktywnie, a po części leniwie. Pogoda była piękna, podobnie jak podczas całego naszego pobytu w Nowej Zelandii, toteż nic nie mogło stanąć nam na przeszkodzie, by zrealizować plan na dzisiaj.

Na szlakuRanek niczym nie różnił się od poprzednich, poranna higiena, śniadanko i w drogę. Tym razem nie do końca wiedziałam gdzie, ponieważ to Przemek dzierżył mapę. Byłam całkowicie zdana na moją drugą połowę. Pierwsza część szlaku, którym poprowadził mnie mój australijski studencik, wiodła krętymi uliczkami miasta. Na początku zachowywały one poziom, ale z czasem trzeba było nieco bardziej się wysilić, robiło się bowiem coraz bardziej stromo. Wreszcie weszliśmy w chaszcze, ale jak to na antypodach bywa znaleźliśmy tutaj chodnik i oczywiście schodki. Nie trwało to jednak długo, gdyż parę minut później znowu wyszliśmy na jedną z ulic, a naszym oczom ukazały się nieco bardziej okazałe domy niż te w centrum. Stąd było już pięknie widać jezioro Wakatipu oraz miasto, wprost wymarzone miejsce, aby się tu osiedlić. Po paru dalszych metrach dotarliśmy do tablicy informacyjnej, no i cóż trzeba będzie się zacząć wspinać…

Droga, która na nas czekała polecana była dla osób, które nie mają dużo czasu, czy też nie są zainteresowane większymi wyzwaniami. Brzmiało wręcz fantastycznie dokładnie tak, jak chcieliśmy. Początkowo dreptaliśmy szeroką ścieżką otoczoną drzewami i poza roślinnością niewiele było widać. Gdzieś na trasie znajdowała się ławeczka, na której piechurzy mogli znaleźć odrobinę ukojenia od wyczerpującej wędrówki oraz zrobić kilka zdjęć widniejącego w dole miasta Queenstown. My również skorzystaliśmy z okazji zrobienia sesji fotograficznej, choć nie zatrzymaliśmy się na długo.

My i Queenstown
Idąc dalej krajobraz powoli zaczynał się zmieniać. Wzdłuż szlaku pojawiły się przepiękne drzewa z olbrzymimi szyszkami, same rośliny również należały do okazałych. Uwielbiam takie cuda natury :) Co ciekawe tuż obok trasy stała tabliczka informacyjna dotycząca sosen tzw. wilding pines lub wilding conifers, czyli sosen, które są bardzo inwazyjne. Te iglaste drzewa powodują, że trawy, krzewy, czy też kępy innej drobnej roślinności, sprzyjającej rozwojowi endemicznych ptaków oraz insektów takich jak motyle, nie mogą się rozrastać. W Nowej Zelandii przeznacza się miliony dolarów, aby kontrolować właściwy, jak najmniejszy stan populacji sosen. Ciekawe, czy te które zrobiły na nas wrażenie, również podlegają kontroli?

Nieco dalej czekała na nas kolejna niewielka, ale zawsze, atrakcja. Bramka, na której widniało słońce, dwa ptaki oraz ryba. Przekraczając ją stanęliśmy na terytorium prywatnym :) ale również weszliśmy do zaczarowanego lasuuu...

Wspaniałe grzyby
W trakcie naszej dalszej wspinaczki dowiedzieliśmy się jeszcze, że wzgórze Queenstown Hill nazywane było kiedyś Tapu-Nui, co tłumaczy się jako niesamowita świętość. Dalej mijaliśmy czarujące miejsce, w którym rosły niezliczone ilości grzybów, takich dorodnych, czerwonych z białymi plamkami :) ale również ogromnych prawdziwków! Ten fragment naszej wędrówki zaliczam do najbardziej tajemniczych i bajkowych. Kończył się on przy ścieżce prowadzącej do miejsca widokowego, skąd mogliśmy podziwiać drugą część miasta z lotniskiem. Kilka osób wykorzystywało ten zakamarek, aby odpocząć, czy też poczytać książkę. My długo tu nie pozostaliśmy, tylko tyle żeby obserwować lądowanie jakiegoś samolotu. Chcieliśmy jak najszybciej dowiedzieć się, co ma nam jeszcze do zaoferowania szlak oraz przekonać się czym jest Basket of Dreams. W tym celu specjalnie wysoko wspinać się nie musieliśmy.

 

Basket of Dreams znajduje się nieomalże przy szczycie na wysokości około 500 m n.p.m. Jest to ciekawa spiralna konstrukcja zwojów metalu przypominająca koszyk, stąd nazwa, a znajduje się ona na kamiennej podmurówce. Z miejsca, w którym rzeźba ta została zainstalowana, rozciąga się spektakularny widok na góry i jezioro. Można w nim usiąść i podziwiać lub po prostu wykorzystać jako ławeczkę. Niesamowicie prezentuje się stąd Mordor. Właśnie tu postanowiliśmy chwilę się zadumać, aż na horyzoncie nie pojawili się inni turyści.

 

Na drogę powrotną wybraliśmy inny szlak, a przynajmniej jego fragment. Początkowo nie byliśmy do końca pewni dokąd nas on zaprowadzi, jedynie przypuszczaliśmy, że trafimy do miejsca rozwidlenia, które mijaliśmy wchodząc tutaj. Nic a nic się nie myliliśmy, a na dodatek okazało się, że wcześniej wspinając się zrobiliśmy słusznie nie wybierając tej trasy, bo ten odcinek był krótszy, ale bardziej stromy. Do hotelu Base wracaliśmy bez pośpiechu. Na miejscu zafundowaliśmy sobie ciepłą herbatę i pyszny prawie tak samo ciepły obiad. Tego nam było potrzeba i w końcu mogliśmy przeznaczyć drugą część dnia na realizację dużo trudniejszego zadania: Misji Specjalnej, czyli kupna drobnych pamiątek.

Zanim jednak wyruszyliśmy na miasto, czekała na nas kolejna niespodzianka. Wsiadając do windy w hotelu dołączyła do nas grupa roześmianej młodzieży, która jak na to wskazywały bagaże, dopiero przyjechała na wakacje. Nie to jednak było niespodzianką, ale to że od czasu do czasu część tej grupy poza angielskim porozumiewała się w innym języku. Dwuletni pobyt w Australii przyzwyczaił nas do dźwięków mów różnych narodowości i dobrze wiemy, że Chińczycy posługują się podobnymi głoskami jak my (na przykład „pączki” :) ). Z początku, więc nie zwracałam uwagi na naszych towarzyszy, ale moje podejrzenie wzbudziło Przemka „Cześć”. Okazało się, że owa grupa w większości składała się z Polaków. Niestety ze względu na naszą misję i ich plany, nie mieliśmy okazji na dłuższą rozmowę poza wymianą uprzejmości i wszyscy rozeszliśmy się do swoich pokoi.

  

Queenstown jest niewielkim miastem, zamieszkuje je przeszło 10 tys. osób, gdyby doliczyć jeszcze obszar wokół jeziora otrzymamy niespełna 30 tys. Jak można się domyślać niewiele tu większych ulic a i sklepy mają podobny asortyment. Trudno, więc było zrealizować nasz plan, ale po kilku godzinach udało się, częściowo dzięki naszym wcześniejszym spacerom po mieście i rozeznaniu, co mają nam do zaoferowania handlarze.

 

Queenstown
Szczęśliwi, że wypełniliśmy misję, wróciliśmy do hotelu, gdzie po krótkim odpoczynku przyszło nam powoli organizować bagaże.

środa, 23 marca 2011

Owocowe kiwi

Widzieliśmy już słynne fiordy nowozelandzkie, lataliśmy helikopterem w „poszukiwaniu” lodowca, uciekaliśmy czujnemu oku Saurona, nadszedł więc czas, by bliżej przyjrzeć się nowozelandzkim zwierzętom, szczególnie jednemu z najsłynniejszych tutejszych ptaków – kiwi, czytajcie kiłi. W tym celu na dziś zaplanowaną mieliśmy wycieczkę do Kiwi Birdlife Park.

Kiwi Birdlife ParkStosownie wcześniej sprawdziliśmy w Internecie ile kosztuje bilet oraz, o której karmiony będzie kiwi. Ostatecznie uznaliśmy, że do Kiwi Birdlife Park pójdziemy dopiero na godzinę 12.00, dzięki czemu mogłam podreperować swoje akumulatorki :) Jak postanowiliśmy, tak uczyniliśmy. Uśmiechnięci od ucha do ucha udaliśmy się na podbój przyrody południowej wyspy, ale gdy tylko dotarliśmy na miejsce okazało się, że… bilet jest droższy niż sądziliśmy oraz, że nie możemy zapłacić kartą :( Krótka wymiana zdań z panią za kasą i już mieliśmy nowy plan działania. Wrócimy tutaj na 13.30, a póki co ruszamy do miasta do ściany płaczu.

Idziemy na spacer
Kosz na frisbeeW drodze uzupełniliśmy zawartość portfela, a potem na spokojnie poddaliśmy się ścieżce wiodącej wzdłuż jeziora. Idąc tym szlakiem trafiliśmy do czarującego miejsca zwanego Queenstown Gardens i już na samym początku spotkaliśmy znajomych z helikoptera. Bardzo sympatyczne małżeństwo z północnej wyspy, zwiedzające południową część swojego kraju. Na schodach w Queenstown GardensPlanują oni podbój Milford Sound na pieszo, czyli czterodniowy spacer dookoła fiordu. Oboje mamy nadzieję, że ich wycieczka będzie bardzo udana. Po parominutowej rozmowie poszliśmy dalej swoją drogą odkrywając zakamarki miejskich ogrodów. Przemkowi bardzo podobały się pułapki na frisbee, podobnie jak i mi. W Polsce nigdy nie spotkaliśmy się z tego typu zastosowaniem latających talerzy, co nie wyklucza tego, że może gdzieś u nas w kraju można porzucać dyskiem do specjalnych koszy.

Spacerując dalej wzdłuż jeziora ukazały się nam schody. Od razu postanowiliśmy sprawdzić, co znajduje się na górce i wyszło nam to na dobre, bowiem z cienia wyszliśmy na zbawienne w swym działaniu promienie słoneczne. Od razu zrobiło się cieplej :) ach jak przyjemnie! Znaleźliśmy tutaj araukarię, ławeczkę w słońcu, stawek, a na końcu sfotografowaliśmy się z górą Mordoru. Nim się zorientowaliśmy nadszedł czas powrotu do Kiwi Birdlife Park. Tym razem z odpowiednim zapasem gotówki :) Zanim jednak dotarliśmy do parku zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy Manacie, kobiecie z legendy o jeziorze Wakatipu.

Na spacerze w Queenstown Gardens Na spacerze w Queenstown Gardens Na spacerze w Queenstown Gardens

Na spacerze w Queenstown Gardens Mordor i my Queenstown Gardens

Jezioro Wakatipu ma kształt litery S (niektórzy mogą też dostrzec całkę ;) ) i utworzone zostało przez lodowce. Jednakże legenda Maorysów opowiada nam zupełnie co innego:
Przywódca maoryskiego plemienia miał piękną córkę Manatę, której zabronił poślubienia Matakauri, mężczyzny, którego bardzo kochała. Pewnej nocy Manata została porwana przez niebezpiecznego olbrzyma o imieniu Matau. Strapiony tym smutnym wydarzeniem przywódca Maorysów obiecał rękę swej córki temu, kto uratuje dziewczynę z rąk potwora. Pod osłoną nocy Matakauri zakradł się do legowiska Matau i uratował Mantę. Dzięki temu wydarzeniu młodzi mogli się w końcu pobrać. Jednakże Matakauri pragnął mieć pewność, że Matau nigdy więcej nie będzie zagrażał ani jego żonie, ani jego plemieniu, wobec tego ponownie wybrał się w góry, gdzie zastał Matau śpiącego w swoim legowisku. Korzystając z sytuacji Matakauri podpalił śpiącego Matau. Ogień wypalił głębokie wyżłobienie w ziemi, które później zostało wypełnione topniejącym śniegiem i lodem. W ten oto sposób powstało jezioro Wakatipu.
Nazwę Wakatipu tłumaczy się jako „Hollow of the Giant”, czyli „Wgłębienie Olbrzyma”. Obecnie miasto Glenorchy leży w miejscu, w którym znajdowała się głowa Matau, Queenstown w miejscu jego kolan, a Kingston stóp. Woda w jeziorze podnosi się i opada o 5 cali, co kilka minut, mówi się, że jest to spowodowane biciem serca Matau, które nie uległo zniszczeniu. Nauka zaś tłumaczy wahania poziomu wody w jeziorze zmianami ciśnienia atmosferycznego. Czyż nie sądzicie jednak, że legenda o jeziorze Wakatipu jest bardziej wiarygodna? ;)

Manata
Zapoznawszy się z Manatą już nic nie stało nam na przeszkodzie do Kiwi Birdlife Park. Wraz z biletami otrzymaliśmy elektronicznego przewodnika, mającego dostarczyć nam wiedzy o mieszkających tutaj zwierzętach. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do jednego z dwóch domów kiwi. Z uwagi na nocny tryb życia kiwi, w pomieszczeniach tych zamieniona została pora nocna z dzienną. Tym samym trzeba było chwilę zaczekać zanim oczy przyzwyczaiły się do słabego czerwonego światła znajdującego się w budynku. Gdy już udało nam się rozpoznawać kształty zobaczyliśmy ptaszka, a raczej ptaka.

Jakież było nasze zaskoczenie! Oboje sądziliśmy, że kiwi jest niewielkim ptakiem, a ten North Island Brown Kiwi na którego patrzyliśmy był co najmniej wielkości kury! Przyjemnie obserwowało się go żerującego za pomocą swojego długiego dzioba. Ponieważ do pory karmienia pozostało parę minut postanowiliśmy przeznaczyć je na zapoznanie się z mieszkańcami kilku pobliskich klatek. Akurat te, które znajdowały się tuż przy domach kiwi zamieszkiwały zwierzęta napływowe, takie jak pałanki, czy lorysy górskie. Jednakże zajrzenie do tych kilku miejsc pozwoliło nam dowiedzieć się dlaczego pałanka w Kiwi Birdlife Park mieszka w lodówce :)

Zaraz potem poszliśmy do domu kiwi numer 2, gdzie zajęliśmy miejsce na ławce i spokojnie czekaliśmy na kogoś z obsługi parku. Oprócz nas już wiele osób znajdowało się w pomieszczeniu. Powoli niektórzy zaczęli się niecierpliwić, gdyż nikt się nie pojawiał, dopiero po dłuższym czasie przyszedł pracownik parku i zaprosił nas do domu kiwi numer 1. Jak się okazało, samica z 2 dzień wcześniej zniosła jajko i teraz dochodzi do siebie, więc pracownicy nie chcieli dodatkowo stresować ptaków. Tym samym chwilę później siedzieliśmy w domu kiwi 1 i obserwowaliśmy jak ten śmieszny nielot potrafi szybko biegać i wysoko skakać.


Dowiedzieliśmy się również kilku ciekawych rzeczy. Obecnie żyje 6 gatunków kiwi z czego spośród niektórych pozostało tylko około 300 egzemplarzy. Ptaki te nie latają, lecz potrafią biegać nawet do 45 km/h, dzięki krótkim lecz silnym nogom. Są one bardzo nieśmiałe już niewielki hałas może je spłoszyć. Mają małe oczy lecz świetny słuch, miękką skórę i pełne kości. Ich temperatura ciała wynosi około 37-38˚C, czyli o jakieś 2 stopnie mniej niż u innych ptaków. Na końcu dzioba posiadają dziurki co pomaga im w poszukiwaniu pokarmu. Ich język jest krótki. Żywią się trawami, jagodami oraz robakami. Pióra bardziej przypominają włosy. Natomiast najciekawsze jest jajo. Stanowi ono 1/3 wielkości ciała kiwi i już na 48h przed zniesieniem jajka ptak nie jest w stanie jeść. Jajo wysiadywane jest przez samca, a trwa to około 80 dni. Najsmutniejsze jest to, że z szacowanej na około 12 milionów kiwi populacji zamieszkującej niegdyś Nową Zelandię, obecnie żyje ich zaledwie kilkaset tysięcy.

Tuatara Morepork

Po krótkim pokazie karmienia i opowieści o kiwi poszliśmy na podbój pozostałej części parku, mieliśmy na to jakąś godzinę, ponieważ o 15.00 miało się odbyć Live Conservation Show. Jak się okazało w zupełności wystarczyło nam to na poznanie: Morepork (Sowica ciemnolica), Kea, Black Stilt (Szczudłak Czarny), Wood Pigeon (Garlika maoryska), Yellow-crowned Parakeet (Modrolotka żółtoczapkowa), Brown Teal (Cyraneczka rdzawa, kaczuszka zagrożona wyginięciem, obecnie żyje ich od 600 do 1000 sztuk), Tui (Kędziornik (Kędziorek Poi)), Juvenile Tuatara (Hatteria, Tuatara, Łupkoząb). W przypadku Falcon’a, czyli Sokoła mieliśmy wyjątkowe szczęście. Akurat, gdy spacerowaliśmy po parku, trafiliśmy na moment karmienia drapieżnika. Pierwszy raz mogłam podziwiać tego pięknego ptaka w chwili, jak rozrywał małego, wcześniej uśmierconego zapewne w humanitarny sposób, gryzonia.

Sokół Sokół

Nie zaczekaliśmy jednak na koniec sokolego posiłku, bo czas zaczął nas naglić. Prężnym krokiem przeszliśmy pozostałą część parku z zamiarem powrotu tutaj po przedstawieniu. Chwilę później siedzieliśmy na drewnianych podestach czekając na to co ma nastąpić.

KeaLive Conservation Show nie było tak imponujące, jak te które widzieliśmy w Taronga Zoo, ale i tak bardzo nam się podobało. Tuż nad nami latała lorysa górska, która świetnie radzi sobie z wyrzucaniem jajek nowozelandzkich ptaków z gniazd. Koło nas śliczna pałanka bez trudu dostała się do gniazdka i zaczęła z niego coś wyjadać. Uważni mogli wypatrzyć szczurka (ja niestety do nich nie należałam), który przebiegł za prezenterką. W tym wszystkim jednak najciekawsze było to, czego się dowiedzieliśmy z opowiadań bardzo miłej prowadzącej. Mówiła ona między innymi o Tuatarze, czyli żyjącym „dinozaurze”. Na mnie z całego show, niesamowite wrażenie wywarło rentgenowskie zdjęcie ptaka kiwi tuż przed złożeniem jaja.

Zdjęcie rentgenowskie ptaka kiwi z jajkiem
Gdy przedstawienie dobiegło końca, wróciliśmy do „zaniedbanej” przez nas części parku, w której właściwie już nie było zwierząt, lecz przykładowa wioska Moarysów. Na do widzenia zajrzeliśmy jeszcze do domu kiwi, aby raz jeszcze spojrzeć na żywy symbol Nowej Zelandii, po czym głodni skierowaliśmy swoje kroki w stronę supermarketu Alpine Supermarket. Tym razem mieliśmy konkretny cel! Doskonale wiedzieliśmy, że możemy tam kupić bardzo dobre i tanie porcje obiadowe :)

 

Na zakończenie, dla chcących uwiecznić kiwi na zdjęciu, dodam, że jest to trudne, z trzech powodów. Po pierwsze kiwi nie lubi światła, a tym bardziej fleszy, na które reaguje charakterystycznym piskiem, który to z pewnością nie umknąłby obsłudze (nie sprawdzaliśmy tego, ale pisk odtworzony jako przestroga w audio przewodniku nie był przyjemny). Po drugie światło jakie jest na wybiegu kiwi nie jest wystarczające do zrobienia zdjęcia ptakowi, który po trzecie wierci się jakby miał owsiki ;)