czwartek, 10 marca 2011

Złota tasmańska jesień

Jedziemy na lotniskoJednodniowy odpoczynek powinien nam wystarczyć na naładowanie naszych wymęczonych akumulatorków. Dobrze powiedziane: „Powinien!”, ale ponieważ dziś wstaliśmy o nieprzyzwoitej godzinie 3.30!... nie wystarczył ;) A wszystko dlatego, że nasz kolejny lot zaplanowaliśmy sobie na 7.00, żeby po przylocie mieć cały dzień na zwiedzanie.

Gdzieś około godziny 9.40 najpierw my, a potem nasz bagaż przeszliśmy pomyślnie obwąchanie przez beagla. Kilka minut później po krótkiej przejażdżce busem zostawiliśmy nasze bagaże w City Central Backpackers (było jeszcze za wcześnie na zameldowanie) po czym niezwłocznie udaliśmy się na miasto. Podbój kolejnego stanu Australii Tasmanii postanowiliśmy zacząć od jej stolicy Hobart.

Jak szybko zdążyliśmy zauważyć Hobart jest dużo bardziej europejskie od pozostałych australijskich miast, do których dotychczas udało się nam zawitać. Zostało ono założone w roku 1803 jako kolonia karna i jest drugą najstarszą stolicą stanu w Australii, po Sydney, którego powstanie datuje się na 1788. Centrum miasta zdominowane jest przez niską, zabytkową (na warunki australijskie) zabudowę, ale to nie wszystko.

  

  

Pierwsze kasztany od dwóch lat :)To co przykuło naszą uwagę jeszcze w samolocie to dziwnie znajome kolory jesieni. Teraz na ziemi mogliśmy się przekonać co sprawia, że wszechobecna w Australii zieleń (nawet w Czerwonym Środku ;)) ustąpiła miejsca czerwieni, pomarańczy i brązom. Jak można się domyśleć, dawniej na granicy nie było uroczych beagli i pań celniczek, którzy by zniechęcali do przywożenia nasionek, w związku z tym teraz w Hobart można prócz paru endemicznych roślinek spotkać tak egzotyczne gatunki jak: lipa, brzoza czy kasztanowiec! Ciekawe, czy dzieci w tutejszych szkołach potrafią zrobić kasztanowego ludzika ;)

Sama pogoda również sprawiała, że czuliśmy nadchodzącą zimę. Cały dzień podczas naszej eksploracji miasta nie rozstawaliśmy się z szalikami. Od czasu do czasu również, gdy wiatr mocniej zaczynał wiać, musieliśmy zarzucać nasze kurtki przeciwdeszczowe, które już w Cairns udowodniły, że nic nie przepuszczają ;)

Jesienna radość
Salamanca PlacePierwszym miejscem, do którego się skierowaliśmy po zjedzeniu pożywnego śniadanka, była ulica Salamanca Place, gdzie odbywa się sławny na całą Australię targ Salamanca Market. Nie spodziewaliśmy się po tej atrakcji zbyt wiele, gdyż Salamanca Market odbywa się co sobotę, a dziś jest czwartek. Na szczęście nie przyjechaliśmy tu na zakupy, więc wystarczyło nam odwiedzenie kilku galerii i zdobycie paru pocztówek. Przy okazji natknęliśmy się na ciekawy (jak na Australię) sposób zabezpieczenia mogących dostać nóg elementów toalety publicznej :D

 

Kolejnym przystankiem był oczywiście pobliski port, który pomimo iż swoje lata świetności ma już za sobą nadal wygląda okazale. Dziś prócz kilkunastu jachtów i okrętu badawczo-transporowego L'Astrolabe Marselle zacumowały w nim dwa okręty ekologów z Sea Shepherd Conservation Society: MY Steve Irwin i Bob Barker. Pomimo iż załoga tych dwóch ostatnich skora była do oprowadzenia po pokładzie i opowiedzenia o swoich wyczynach, nie skorzystaliśmy, a zamiast tego poszliśmy dalej w kierunku ogrodu botanicznego.

L'Astrolabe Marselle Ula oraz dwa okręty Sea Shepherd Conservation Society: MY Steve Irwin i Bob Barker

Jednak do ogrodu nigdy nie dotarliśmy. Okazało się, że pomimo porannych kaw, niedospanie zaczęło brać górę nad chęciami. Silny wiatr i pochmurne niebo również nie zachęcały do dalszego spaceru wzdłuż brzegu. Dotarliśmy jednak do miejsca widokowego, gdzie mogliśmy popodziwiać Tasman Bridge, po którym kilka godzin wcześniej pruliśmy w busie z lotniska.

My oraz Tasman Bridge
Gdy wiatr wywiał już z nas całą ochotę na ogród botaniczny, zgodnie doszliśmy z Ulą do wniosku, że wszystkie roślinki w nim zgromadzone wkrótce i tak zobaczymy w ich naturalnym środowisku. Decyzja była natychmiastowa – zawracamy. W mieście zjedliśmy obiad i zrobiliśmy zakupy na śniadanie, a przy okazji zaobserwowaliśmy kolejną różnicę w stosunku do kontynentalnej Australii.

  

Od dwóch lat jak mieszkamy w Sydney, australijscy sprzedawcy zdążyli nas przyzwyczaić do radosnych powitań i ciągłych, natarczywych pytań, czy nie mogą nam w czymś pomóc. Ja na przykład już nie uciekam z takiego sklepu ;) Z kolei na Tasmanii w sklepach, do których wchodziliśmy nikt się na nas nie rzucał od drzwi, nikt nie próbował nam na siłę pomagać, nie pytał czego szukamy, itp.. Muszę przyznać, że o ile Uli to nie przeszkadzało, ja czułem się nieswojo. Doszło nawet do tego, że to ja rzucałem się na sprzedawców z przyjaznym „Hał ar ju!”, a niewiele brakowało, żebym nie zaczął pytać się czy nie mogę im pomóc ;D


Wymęczeni około 16 wróciliśmy do hostelu, aby się zameldować i przygotować do jutrzejszej przygody. Gdy Ula wymieniała zamek w mojej bluzie, ja przygotowałem nasze bagaże na dalszą podróż, wypisałem pozdrowienia na pocztówkach, a potem zmagałem się z darmowym WiFi, które okazało się nie działać od kilku dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz