czwartek, 3 marca 2011

Koale pigmeje i rogate diabły

Kolejna wczesna pobudka. Kolejne niedospanie. W nocy zerwał się wiatr, który targał namiotami. Sam powiew nie był silny, narobił jednak sporo hałasu. Do tego dziewczyny, które wybrały się w nocy do łazienki okropnie krzyczały, zlękły się jakiś niezidentyfikowanych dźwięków :) Udało mi się jeszcze na trochę zasnąć, ale budzik o 4.30 był nieugięty i czas było wstawać. Poranek był bardzo podobny do poprzedniego, śniadanie, pakowanie i w drogę. Greg chciał dotrzeć do Kings Canyon jak najszybciej, zanim jeszcze słońce zacznie mocno grzać. Miałam nadzieję, że czym dojedziemy na miejsce uda się jeszcze wykorzystać może godzinkę albo choć pół godzinki na drzemkę. Nic z tego, kanion znajdował się jakieś 10-15 minut od naszego obozowiska :(

  

Kings Canyon jest częścią Parku Narodowego Watarrka a wysokość jego ścian przekracza 300m. Niektóre z wąwozów są święte dla Aborygenów dlatego spacerować można tylko po wytyczonych szlakach. Ścieżki dla turystów są dwie, krótka 2 km (wliczając drogę powrotną), zakończona punktem widokowym i nieco dłuższa 6 km prowadząca wkoło. Wysokie ściany kanionu wywarły na mnie niesamowite wrażenie. Dłuższy spacer oraz możliwość pozachwycania się pięknem natury z bliska – po prostu marzenie.

Wszyscy ruszyliśmy długim szlakiem, a zaczynał się on stopniami nazywanymi przez tubylców Heartbreak Hill lub Heart Attack Hill. Już na początku trasy Jaś Fasola (czytaj Mark) usiadł na kamieniu i nie mógł złapać oddechu. Na całe szczęście Greg przekonał go, że to nie zawody i jeśli tylko chce może przespacerować się krótkim szlakiem i zaczekać na nasz powrót w cieniu na ławce. Mark otrzymał klucz do samochodu i wrócił skąd przyszliśmy, a nasza szesnastka wznowiła przerwaną wspinaczkę.

  

Na pierwszym przystanku dowiedzieliśmy się, że w miejscu, w którym staliśmy spotyka się roślinność z trzech różnych kierunków: północnego obszaru MacDonnell, z południowo-zachodniego równinnego piasku wokół jeziora Amadeus, oraz południowych niewielkich wzgórz pustyni Simpson. Greg zwracał nam uwagę na trawy porastające te tereny. Niektóre z nich są ostre i w związku z tym zwierzęta ich nie ruszają. Stanowią one jednak ochronę dla mniejszych stworzeń takich jak jaszczurki, gryzonie, czy węże. Oprócz tego w Kings Canyon można zaobserwować pozostałości po bardzo odległych czasach, gdy jeszcze było tutaj morze. Widzieliśmy między innymi ślady małego kraba, czy też muszelki, ale również zastygnięte ślady fal na piasku. Oczywiście Kings Canyon to nie tylko trawy i skamienieliny, to również większe drzewa, na przykład eukaliptusy, charakteryzujące się bardzo białą korą, a raczej jej brakiem. Aborygeni wykorzystywali pozyskaną z tych drzew białą maź jako krem przeciwsłoneczny, jak również także substancję do malowania. Na tych to właśnie eukaliptusach żyją wyjątkowe, środkowo-australijskie koale pigmeje! Jednego nawet udało nam się zobaczyć ;)

  

Dalsza droga prowadziła już prosto do Garden of Eden. Wcześniej jednak zrobiliśmy sobie przerwę na batonika w miejscu, gdzie widać było elipsoidalne ślady po fali uderzeniowej wytworzonej w wyniku gwałtownego pęknięcia skały tworzącej Kings Canyon. Pomyśleć, że to wszystko zaczęło się od takiego pęknięcia.


Garden of Eden to czarujące miejsce w środku kanionu. Stały wodopój otoczony bujną roślinnością, tu bowiem spływa woda z opadów. Co jest niesamowite to miejsce jest ostoją dla pozostałości lasu deszczowego, który wycofał się do niego w wyniku zmian klimatycznych. Ostoję znajdują w nim również drobne zwierzęta. Gdy podeszliśmy do jeziorka, mieliśmy okazję dobrze przyjrzeć się Aborygenkowi lancetoczubnemu, czyli Spinifex Pigeon. Niewielki gołąbek australijski spokojnie spacerował sobie wśród ludzi zadowalając się większymi i mniejszymi okruszkami po chlebkach, ciasteczkach, itp... Garden of Eden pozwolił nam odpocząć w cieniu ścian kanionu, dzięki czemu zwarci i gotowi, pełni energii ruszyliśmy na dalszą część spaceru. Gdy pokonaliśmy drewniane schody, prowadzące na górę jednej ze ścian naszym oczom ukazało się Lost City.


Lost City to duży labirynt utworzony przez wyrastające z ziemi skały. Powstały one w wyniku takiej samej erozji jaka działa w Blue Mountains, a dokładniej pionowych niewielkich pęknięć w piaskowcu stopniowo wymywanych i wywiewanych. Tutaj szczęściarze mogą spotkać nieco większe zwierzęta, na przykład kangura górskiego, zwanego Euro, jak również innego kangura skalnego Black-flanked Rock-wallaby. My wprawdzie nie natrafiliśmy na żadnego z wymienionych za to na naszej drodze pojawiła się niewielka jaszczureczka :)


  

W drodze powrotnej do autobusu, Greg zapytał nas jeszcze, dlaczego zdecydowaliśmy się przyjechać do Red Center, odpowiedzi padały różne: aby oderwać się od komputera, dla przygody itp.. Greg chciał nam tylko uświadomić, to co my z Przemkiem wiemy, czyli że to co najpiękniejsze stworzyła natura na przełomie wielu milionów lat, a my to w tym momencie widzieliśmy przed sobą. Podziękowaliśmy mu oklaskami za to, że był naszym przewodnikiem przez ostatnie trzy dni i ruszyliśmy w stronę autobusu.

Na parkingu okazało się, że Jaś Fasola zaginął. Nikt nie mógł go znaleźć. Przecież jego szlak był tylko 2 km, a nasz 6 km. Miałam tylko skrycie nadzieję, że nie przyszła mu szalona myśl do głowy, by jednak podążyć za nami. Na całe szczęście w końcu Greg go znalazł i wszyscy mogliśmy ruszyć w dalszą drogę do Alice Springs. Najpierw jednak wróciliśmy do resortu, w którym ostatniej nocy mieliśmy obozowisko i tam przygotowaliśmy lunch. Przemkowi ponownie trafiło się grillowanie i muszę przyznać, że świetnie mu to wychodzi :) A na lunch dziś wrapy z wołowinką lub kurczakiem, jak kto woli.

Objedliśmy się tak, że w autobusie od razu nam się przysnęło, przebudziliśmy się, gdy Greg zatrzymał się w trasie i zaprosił panów na lewo, a panie na prawo, w krzaki, jako toaletę. My nie skorzystaliśmy, wiedziałam, że będzie za jakiś czas normalna toaleta. Tylko nieuważni dali się nabrać, że to jedyny postój na naszej trasie do Alice Springs. My wykorzystaliśmy ten czas na sesję zdjęciową, kolejna jaszczurka, a także ciężarówki jakie suną z południa na północ i z północy na południe, ciągnące cztery przyczepy, Australijczycy nazywają je roadtrains, czyli pociągami drogowymi .

  

Zanim dotarliśmy do Alice Springs, Greg kilka razy zatrzymywał się na poboczu, gdyż przez większą część naszej wycieczki obiecywał, że pokaże nam ciekawą jaszczurkę. W końcu stanął przy autobusie z uśmiechem na twarzy, chowając coś w rękach i czekając, aż wszyscy wyjdziemy i zgromadzimy się wokół niego. No i udało mu się!!! Na rękach miał małą jaszczurkę zwaną Moloch Straszliwy lub po angielsku Thorny Devil. Pokryta jest ona pionowymi łuskami. Woda spadająca na jaszczurkę odprowadzana jest do jej pyska za pomocą kanalików pomiędzy kolcami. Greg nawet dał się maleństwu napić :)


Spotkanie z Molochem Straszliwym, było już ostatnią naszą przygodą w Czerwonym Środku, który ku naszemu zaskoczeniu był bardzo zielony. Teraz pozostało nam przesiedzieć trzy godziny w autobusie prosto do Alice Springs.

Na całe szczęście nasz hostel Toddy’s Backpackers był super. W pokoju mieliśmy zlew, półki, telewizor, czekała na nas herbata i kawa, a przy pokoju mieliśmy łazienkę. Przyjemnie jest wiedzieć, że po dwóch nieprzespanych nocach w końcu zapowiada się cisza i spokój. Trzeba tylko zrobić szybkie pranie, wskoczyć pod prysznic i już można oddać się błogiemu snu. Przecież to dopiero początek naszej przygody…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz