wtorek, 1 marca 2011

Początek Safari po raczej Zielonym Środku

W oczekiwaniu na autobusKolejny dzień, kolejne wrażenia :) Wczesna pobudka, aby wszystko przepakować i zdążyć wymeldować się przed 10.00. Około 9.50 Przemek rozliczył się z klucza i tym samym odzyskał nasze $20,00 depozytu. Ponieważ na dworze było gorąco i teraz mieliśmy ze sobą ciężkie plecaki, a ponadto miasto zdążyliśmy zwiedzić już niejednokrotnie, postanowiliśmy, więc poczekać trochę w wygodnych fotelach w klimatyzowanym holu. Oko nam uciekało i specjalnie nie kwapiło nam się aby iść gdziekolwiek, dopiero przed dwunastą, gdy brzuszki upomniały się o swoje małe co nieco, zastosowaliśmy tę samą procedurę co dzień wcześniej. Złapaliśmy kursujący po „metropolii” autobus i nim udaliśmy się do centrum. Pan kierowca doskonale nas pamiętał, wczoraj przecież niejednokrotnie korzystaliśmy z jego usług :)

Mapa miasteczka Yulara
W centrum dla zabicia głodu złapaliśmy pyszne kanapki. Przemek pozostał przy standardowej bułce z jajkiem i bekonem, które bardzo polubił, gdyż dodatkowe podgrzanie w tosterze sprawia, że całość w chrupiącej skórce jeszcze lepiej smakuje. O rety! robię się głodna... Ja zadowoliłam się zestawem, który mi odpowiada, czyli kurczak z awokado i pomidorkiem.

Gdy tylko upewniliśmy się, że niczego nam nie potrzeba z supermarketu, pojechaliśmy, znowu z naszym ulubionym kierowcą do Desert Gardens, skąd odebrać miało nas biuro Adventure Tours Australia.

Jedziemy na podbój centrum AustraliiPrzewodnik z biura przyjechał po nas punktualnie, z tym że w jednej chwili pod hotel dotarły trzy busiki tej firmy. Czym zdążyłam się podpytać, z którym przewodnikiem my jedziemy, Przemek został przechwycony przez Grega, który to miał pomóc nam odkrywać cudy centrum Australii przez kolejne trzy dni.

Razem z Gregiem udaliśmy się do biura Adventure Tours Australia pozałatwiać ostatnie formalności i w drogę. No nie całkiem w drogę, bo nasza grupa, która jechała do Yulara z Alice Springs pozostała w obozowisku i należało ich stamtąd odebrać. Przy okazji na miejscu zarezerwowaliśmy sobie namiot na najbliższy nocleg.

Widok przez okno busa
Nasza grupa bez przewodnika liczyła 16 osób. Niestety liczność grupy i tylko trzy dni spowodowały, że ostatecznie nie nauczyliśmy się wszystkich imion, ale bardzo się staraliśmy. Był z nami Mark z Anglii, Alex z Kanady, Stephany z Holandii, Mat wraz ze swoją dziewczyną, dwie koleżanki lub siostry z Anglii, Jey bardzo sympatyczna Australijka, starsze małżeństwo Cristina i jej mąż Clyde oraz ich córka Carla, a także Niki, Anglik, którego imienia nie pamiętamy, dwie Australijki z Sydney oraz my.

Kata Tjuta
Wszyscy zwarci, gotowi ruszyliśmy w kierunku Kata Tjuta, nazywanej przez niektórych, od najwyższego szczytu, również Mount Olga (Góra Olga lub po prostu Olgas, nazwa ta nadała została górze w 1872 roku przez Ernest Giles, na cześć Queen Olga of Württemberg, czyli Olgi Nikołajewny Romanowej królowej Wirtembergii). Kata TjutaNatomiast w języku Pitjantjatjara (czyli społeczności aborygeńskiej centralnej Australii) nazwa Kata Tjuta oznacza wiele głów. Jest to grupa 36 dużych formacji skalnych, pokrywających powierzchnię 21,68 km2. Składa się ona z konglomeratu zawierającego otoczaki, głazy oraz skały takie jak granit, czy bazalt.

Obszar ten jest ważnym, świętym miejscem plemienia aborygeńskiego Anangu. Zgodnie z ich prawem niektóre szczegóły ich historii nie mogą zostać ujawnione, również dostęp do niektórych miejsc wokół masywu jest ograniczony. Istnieje wiele legend (Pitjantjatjara Dreamtime) dotyczących tego miejsca i jego otoczenia, włączając w to oczywiście Uluru. Dość sporo z nich związanych jest z dużym wężem królem Wanambi, który podobno żył na szczycie góry Olga, a schodził z niej tylko w sezonie suchym. W miejscu tym odbywało się i nadal odbywa wiele ceremonii szczególnie w nocy. Niegdyś miały tu miejsce publiczne sądy, jak również wykonywano tu kary śmierci.


Tuż pod Kata Tjuta Greg opowiedział nam historię powstania tego niesamowitego miejsca. A było to mniej więcej tak...

W skrócie kilkaset milionów lat temu pod wpływem silnych naprężeń z zachodu i wschodu mniej więcej w środku Australii wypiętrzyły się wysokie góry, które osiągać mogły nawet do 10 km. W wyniku upływu czasu, silnych wiatrów oraz innych warunków atmosferycznych masyw ten stopniowo się rozpadał. Proces erozji doprowadził do tego, że góry praktycznie zostały zrównane z poziomem ziemi, natomiast wielkie odłamki pozostały. Kolejne naprężenia tym razem z północy i południa spowodowały, że Kata Tjuta ma bardzo charakterystyczny kształt chlebków. Te same naprężenia wpłynęły na wypiętrzenie się Uluru. Osoby znające angielski zachęcam do obejrzenia filmiku.

Pogoda, według Grega, trochę nie dopisywała, chociaż ja i Przemek byliśmy innego zdania. Niebo było pokryte chmurami i nieco mżało. Utrudniało to robienie zdjęć, ale jednocześnie było bardzo przyjemnie, ciepło a nie gorąco. Aby obejrzeć z bliska Kata Tjuta udaliśmy się na niedługi spacer Walpa Gorge Walk. Liczy on sobie 2,6 km w obie strony. Teren wzdłuż szlaku Walpa (czyli wietrzny) Gorge jest pustynnym schronieniem dla roślin i zwierząt. Skalny obszar łagodnie wznosi się wzdłuż efemerycznego strumienia, mija niepozorne rzadkie rośliny, a kończy się na gaju kwitnącej Kunzea ericifolia, spearwood. Szlak prowadzi przez niesamowite okolice, zadziwiając niezwykłością krajobrazu.

Przemek i Kata Tjuta My i Kata Tjuta Ja i Kata Tjuta

Kata Tjuta hipnotyzuje, gdy się do niej podjeżdża i zadziwia swym ogromem, gdy się już przy niej człowiek znajduje. Trochę żałuję, że nie spędziliśmy tu więcej czasu, ale w planach był jeszcze zachód słońca pod Uluru. Ponadto mocno się rozpadało i Greg bardzo chciał wykorzystać to rzadkie zjawisko tutaj, by pokazać nam wodospady spływające ze słynnego Uluru.

Kata Tjuta po deszczu
Podjeżdżając pod Uluru odnosiłam dokładnie to samo wrażenie, co w przypadku Kata Tjuta. Nie mogłam od tej skały oderwać wzroku, mocno mnie hipnotyzowała. Zdjęcia nigdy nie oddadzą niesamowitości tego tworu, tu trzeba być. Nie dziwię się Aborygenom, że miejsce to było i jest dla nich tak ważne.

Uluru Uluru Uluru

UluruNa Uluru Greg zabrał nas na krótki spacer, dłuższy planowany był na jutro. Po drodze widzieliśmy sztukę aborygeńską nieco inną niż w Darwin, lecz również umiejscowioną na skałach, wykonaną przez plemię Anangu. UluruW końcu jednak podeszliśmy do źródła Mutitjulu, będącego domem dla Wanampi, który to ma moc kontrolowania źródła tej drogocennej wody. To właśnie tu zobaczyliśmy niesamowity wodospad, szal wody spływający prosto do Mutitjulu. Jesteśmy szczęściarzami, bo tylko nieliczni mają szansę podziwiania takich widoków na Uluru.

W drodze powrotnej Przemek wypatrzył prawdziwe australijskie dzikie zwierzę, którym oczywiście jest zając ;) Żyją one sobie tutaj w spokoju u podnóży i na szczycie tej magicznej skały.

Zając na Uluru

Uluru Uluru Uluru

Gdy już nacieszyliśmy się tym obrazem, pojechaliśmy na punkt widokowy, by zobaczyć zachód słońca, z którego oczywiście nic nie wyszło, bo niebo było zachmurzone. My jednak niczego nie żałujemy zachód nie miał dla nas tak wielkiego znaczenia, jak sam fakt bycia w tym cudownym miejscu. Ponadto pogoda zafundowała nam inne atrakcje :)

Uluru Pod Uluru, szampan w kubku :) My i Uluru

Bardzo zmęczeni i głodni wróciliśmy do naszego obozowiska, gdzie przyszło nam przygotowywać kolację. Zasady znaliśmy już doskonale z poprzedniej wycieczki, czyli każdy coś robi. Wówczas pracy na osobę jest mniej i oszczędzamy czas. Przemkowi przyszło przygotowywać kiełbaski z wielbłąda, kangura i wołowinkę, ja natomiast przyrządzałam ziemniaczki, by były, jak to Greg określił, pysznie kremowe.

Przemek i Greg - tak kuchcili, że aparat się zaparował Od lewej: Clyde, Przemek i Greg Nasza kuchnia polowa

Tuż po kolacji padliśmy zmęczeni w namiotach, z przerażającą wizją jutrzejszego śniadania zaplanowanego na bagatela 4.30 rano, czyli w sumie pobudka o 4.00.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz