poniedziałek, 7 marca 2011

Bananowy świat kawy i likierów

Poranne pobudki powoli zaczynają wchodzić nam w krew. O 7.00 miał nas odebrać ktoś z biura Advenure Tours Australia i zabrać na jednodniową wycieczkę. Nieco przed czasem staliśmy już przed Calypso zwarci i gotowi.

Nasz busik
Punktualnie na horyzoncie pojawił się busik. Zapytałam Przemka, czy uważa, że to po nas. Odpowiedź padła dokładnie taka jakiej się spodziewałam, czyli nie. Nadjeżdżający pojazd w ogóle nie przypominał dotychczasowych autobusów firmy Advenure Tours Australia. Ku naszemu zdziwieniu niezidentyfikowany pojazd zatrzymał się przed naszym hotelem, a sympatyczny kierowca zapytał nas o nazwiska. W ręku trzymał listę, na której szybko odnalazłam siebie i Przemka. No cóż skoro tak, to wsiadamy. Zanim wyjechaliśmy z miasta odebraliśmy jeszcze kilka osób. Dwie spośród nich, młode dziewczyny, miały bardzo zdziwiony wyraz twarzy, ale również dołączyły do naszego grona. Firma, która nas odebrała to Tropic Wings, stąd zaskoczenie ostatnich uczestniczek. Wybierały się one na wyprawę z biurem Oz Experience, czyli macierzystą firmą Advenure Tours Australia. Wszystko wskazywało na to, że z uwagi na zbyt małą ilość chętnych osób, trzy firmy współpracujące ze sobą zorganizowały bardziej liczną grupę, a to rzutowało na to, że nasza dzisiejsza eskapada różniła się nieco od tej zaplanowanej...

Golden PendaDziś naszym przewodnikiem był Kevin, już od samego początku sporo komentował. Opowiedział nam o Golden Penda (z łac. Xanthostemon chrysanthus) , czyli drzewie, które jest emblematem Cairns i nie powinno to nikogo dziwić, nie tylko jest ono endemitem w Australii, ale co ciekawe endemitem obszarów północnego Queensland. Oprócz informacji na temat Golden Penda, Kevin mówił wiele o najniebezpieczniejszych wężach, o wulkanach, jak również o trzcinie cukrowej, której pola otaczają Cairns. Nie omieszkał też wspomnieć o ukochanej przez Australijczyków Cane toad, którą to wynikiem genialnego pomysłu sprowadzono w 1935 do Queensland, aby zjadała szkodniki trzciny cukrowej. Nie wiedzieć czemu ta szczytna idea nazywana jest teraz plagą, a urocze ropuszki są odławiane kilogramami i humanitarnie zagazowywane (mamy jej zdjęcie z Darwin) .

Podziwiamy lasy deszczoweAby dostać się do krainy Tableland, musieliśmy pokonać wzgórze, po którym wiła się droga z 623 zakrętami. Trochę się tego obawiałam, jako dziecko cierpiałam na chorobę lokomocyjną i obecnie zdarza się, że przy krętych drogach robi mi się niedobrze (tak jak to miało miejsce w Kangaroo Valley). Na całe szczęście Kevin nie prowadził szybko, a nawet zatrzymał się, abyśmy mogli podziwiać widok lasu zatopionego w magicznej mgle.

Agathis microstachya, ang. Bull KauriNaszym pierwszym przystankiem okazało się jezioro Lake Barrine, które powstało około 17.000 lat temu, kiedy po silnej erupcji wulkanu pozostał krater stopniowo wypełniający się od tego momentu wodą. Znajduje się ono na wysokości 730 m.n.p.m., a głębokie jest na 65 metry, podczas gdy jego średnica bliska jest 1km. Jezioro otoczone jest wspaniałymi lasami deszczowymi i to właśnie tutaj mieliśmy okazję podziwiania drzew tzw. rainforest gigants, czyli Agathis microstachya (ang. Bull Kauri) z rodziny aukariowatych. Występują one bowiem tylko na wysokości od 600 do 1000 m.n.p.m., w obszarach o wysokich opadach i mocno gliniastych glebach.

Zbyt długo zachwycać się gigantami nie mogliśmy, bo czekał na nas rejs po samym magicznym jeziorze. Większość osób zajęła miejsca w dolnej części pokładu, tylko my i jeszcze jedno małżeństwo udaliśmy się na górę. Już na samym początku wyprawy niewielkie żółwie zamieszkujące Lake Barrine przyprawiły nas nieomalże o łzy. Na widok łódki przyspieszały wymachiwanie swoimi nóżkami, aby tylko nas dogonić. Widok ten był iście komiczny. Do tego wszystkiego dołączyły się kaczki, które nie czekając ani chwili skutecznie przeganiały żółwiki. Ten niecodzienny widok zawdzięczaliśmy rutynowemu dokarmianiu zwierzaków z łodzi. W trakcie naszego rejsu, kapitan opowiadał nam o roślinności występującej dookoła jeziora. Próbowaliśmy również znaleźć węże, niestety to zadanie zakończyło się niepowodzeniem, gdyż dzień zaczął się pochmurnie. Zamiast tego obserwowaliśmy kormorany, jaskółki i towarzyszące nam do samego końca rejsu kaczki :)

  

Tuż po rejsie pojechaliśmy prosto do pobliskiego lasu, aby obejrzeć niesamowity twór przyrody curtain fig. Wszystko to zaczęło się dawno, dawno temu (z polskiej perspektywy również za siedmioma górami i siedmioma morzami) od maleńkiego ziarenka figi, które bądź przez wiatr, bądź przez ptaka przyniesione zostało na drzewo macierzyste (drzewo gospodarza). Mała figa zadowolona ze swojego nowego domu zaczęła się rozrastać. Z czasem pod naporem jej ciężaru, drzewo macierzyste uległo przechyleniu, może nawet się złamało i w konsekwencji tego przegniło. Dziś nie ma już śladu po gospodarzu poza pustym wnętrzem figowej zasłony, utworzonej z korzeni figi. Całość cieszy teraz oczy przybywających tu turystów takich jak my :) Stanowi również schronienie dla dzikich zwierząt, jak malutka pałanka, która tego dnia smacznie spała sobie wśród niej.


W tych właśnie rejonach żyją sobie drzewne kangury. Niestety z uwagi na utratę siedlisk i oczywiście łowiectwo są one zagrożone. W Internecie można znaleźć sporo zróżnicowanych zdjęć tych torbaczy, a to z uwagi na fakt, że rozróżnia się ich około 12 różnych gatunków. Kevin miał nadzieję, że w okolicach przeuroczej figi uda nam się wypatrzyć choć jednego kangurka typowego dla północnych terenów Queensland. Niestety nie tym razem. Czasu jest mało, a w planach jeszcze sporo dlatego: „Komu w drogę, temu czas.”

Dla odmiany tym razem zamiast do lasu pojechaliśmy obejrzeć wodospad Millaa Millaa, co w języku aborygenów oznacza „dużą ilość wody” lub po prostu „wodospad”. Millaa Millaa nie jest szczególnie wysoki, liczy sobie 18,3 metry, cieszy się jednak popularnością szczególnie w ciepłe dni, bowiem w basenie, do którego wpływa można śmiało się wykąpać.

Millaa Millaa
Powoli wszyscy robiliśmy się głodni, dlatego naszym kolejnym przystankiem tego dnia była farma w Woodleigh. Mili gospodarze oprócz pożywnego lunchu, dzisiaj hamburger, pokazali nam domek z XIX wieku. Opowiedzieli o nim parę słów, jak również o sobie i tym czym się zajmują. Co ciekawe na terenach Tableland uprawianie farmy nadal odbywa się z wykorzystaniem zwierząt, zautomatyzowany sprzęt nie jest w stanie dotrzeć we wszystkie zakamarki tych terenów. Jednakże konna jazda również nie należy do bezpiecznych. Znajduje się tu sporo kopców termitów, które pod ziemią są dwukrotnie większe niż to co widać nad nią. Jeżeli widoczna część kopca ulegnie zniszczeniu, wówczas nietrudno o wypadek, gdyż podziemna pozostałość jest jak naturalna pułapka, w którą można wpaść. Na farmie w Woodleigh troszeczkę zabawiliśmy, co akurat w zupełności mi nie przeszkadzało, bowiem bardzo przypadł mi do gustu przyjazny pupil gospodarzy :) Z drugiej jednak strony niezmiernie ciekawa byłam ostatniego miejsca naszej dzisiejszej wycieczki – plantacji bananów.

  

Na plantacji widzieliśmy jak rośnie kawa, awokado oraz banany nazywane Lady Finger. Łodygi tych ostatnich zawsze występują trójkami: babcia, matka i córka. Przewodnik opowiedział nam również o tym jak duże sklepy takie jak Coles i Woolworths tuż przed cyklonem Yasi wykupiły od rolników za niewielkie pieniądze zielone banany, które następnie zostały umieszczone w magazynach i tym samym teraz dorabiają się na nieszczęściu poszkodowanych farmerów. Banany, które znajdują się na farmie Mt Uncle, są zabezpieczone specjalnymi workami, bowiem ich odbiorcy tacy jak Coles nie życzą sobie, aby występowały na nich jakiekolwiek niedoskonałości, na przykład czarne plamki. Owoce zrywa się, gdy są nie do końca dojrzałe, a zanim zostaną sprzedane muszą przejść jeszcze porządny prysznic.

  

  

Bananowy wykład zakończył się zaproszeniem na degustację likierów. Najbardziej odpowiadał mi likier o prostej nazwie „coffee” i tak też smakował. Coś przepysznego! Gdyby nie fakt, że jutro nasz ostatni dzień pobytu w Cairns, na pewno kupilibyśmy sobie butelkę jeśli nie więcej. Póki co degustacja musi wystarczyć, a na potem wiemy gdzie szukać ;)

Zanim ruszyliśmy w kierunku miasta weszliśmy jeszcze z Przemkiem na chwilę do Bridges Café, żeby zobaczyć kawiarnię zbudowaną z ogromnych bali drzew wyciętych z pobliskich lasów deszczowych. Jak pięknie i majestatycznie musiały wyglądać drzewa zanim stały się ścianami tej kawiarni.

ŚpiochNa całe szczęście z plantacji bananów nie było już daleko do Cairns, bowiem powoli marzyło nam się łóżko. Niestety zmęczenie wynikało nie z dużej ilości spacerów ale z nieprzerwanej, czasami tylko interesującej, gadaniny Kevina w samochodzie. Co poniektórym jednak nie przeszkadzało to za bardzo ;)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

bardzo lubię tu zaglądać :) świetnie się czyta i ogląda waszą australijską przygodę :))

Urszula pisze...

Niezmiernie nam miło :)

Prześlij komentarz