niedziela, 6 marca 2011

Na Wielkim Kocie na Wielką Rafę

Zdradzę Wam pewien sekret: Zwiedzanie jest ekscytujące, ale powoduje zmęczenie! Ponieważ zaliczam się do tych osób, które chronicznie nie znoszą wstawania przed 6.00, po ostatnich wyprawach marzyło mi się wylegiwanie do, co najmniej 9.00. Nic z tego nie wyszło, nie mogło wyjść. Dzisiejszy dzień nie należał do wyjątków, musieliśmy zdążyć na darmowy autobus o 7.10 (tym razem we właściwej strefie czasowej ;) ), następnie przejść kawałek od przystanku do portu i odebrać bilety. Na busika zdążyliśmy w ostatniej chwili. Na szczęście okazało się, że nasza darmowa podwózka ma ostatni przystanek nie w miejscu, gdzie wczoraj wsiadaliśmy, tylko przy samym porcie. Hura, nie trzeba błądzić!

Na pokładzie Big Cat Green Island Reef CruisesW Big Cat Green Island Reef Cruises bilety mieliśmy zarezerwowane już wcześniej, wystarczyło je więc odebrać i drobnostka zapłacić za nie. Na pokładzie Big Cat Green Island Reef CruisesZ uwagi na to, że transport mieliśmy aż pod samą przystań, to zaoszczędziliśmy trochę czasu, który spożytkowaliśmy na zapoznanie się z bogatą ofertą sklepu z pamiątkami Made in China. Około 8.00 udaliśmy się na pokład naszego katamaranu, gdzie zajęliśmy sobie miejsce przy oknie. Długo nie musieliśmy czekać na znajomą wycieczkę Polaków, tych samych którzy byli na lotnisku w Alice Springs i na których niejednokrotnie wpadaliśmy wczoraj na ulicach Kurandy. Sam rejs upłynął nam szybko i przyjemnie, aczkolwiek zmęczenie nie dawało o sobie zapomnieć. Ciężko było utrzymać powieki, ale byliśmy dzielni :) Wkrótce naszym oczom pojawiła się Green Island, która stawała się coraz większa i większa, a w powietrzu dawało się odczuć smak kolejnej przygody.

Na pokładzie Big Cat Green Island Reef Cruises Na pokładzie Big Cat Green Island Reef Cruises Na pokładzie Big Cat Green Island Reef Cruises

Gdy zacumowaliśmy do molo, nieomalże wszyscy opuścili pokład Big Cat, my również zeszliśmy na ląd, ale tylko na chwilę aby zrobić kilka zdjęć i zapoznać się z terenem. Zaraz potem wróciliśmy na swoje miejsca, aby zjeść pyszne drugie śniadanie. Zanim się obejrzeliśmy nadszedł czas na zmianę statku, co uczyniliśmy z wielką chęcią. Nasza nowa niewielka łódź miała przeszklone dno, co miało nam pozwolić na poznawanie podwodnego życia na rafie.

Na pokładzie Big Cat Green Island Reef Cruises, w tle Green Island
Wielka Rafa Koralowa to niesamowity twór natury, ciągnący się wzdłuż wybrzeża Australii przez około 2600 km, obejmujący 2900 pojedynczych raf oraz 900 wysp. Wszystko to zajmuje powierzchnię około 344.400 km2. Nie ma, więc się co dziwić, że ta największa na świecie jednolita struktura utworzona przez organizmy żywe, widoczna jest z kosmosu i stanowi jedną z największych atrakcji turystycznych Australii. Większe i mniejsze żyjątka „pracowały” nad nią wiele milinów lat, tworząc miejsce zachwycające swym pięknem, o czym mieliśmy okazję się dziś przekonać. Żyje tu wiele gatunków ryb, mięczaków oraz roślin, których nie sposób wszystkich wymienić.

  

Wielka Rafa Koralowa wywarła na nas piorunujące wrażenie, aż brak mi słów aby to opisać! Gdy odkrywaliśmy jej podwodny czar (korzystając ze statku o przeszklonym dnie, a następnie semi-sub, czyli również przeszklonej częściowo zanurzonej łodzi), przywitała nas nie tylko roślinność i „zwykłe” rybki, ale także dwa rekiny i żółwie. Przebywając w takim miejscu nie ma osoby, która zastanawiałby się dlaczego miejsce to objęte jest ochroną i wpisane jest na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.


Ciekawe jest to, że większa część rafy jest biała, w przeciwieństwie do tego, co zwykliśmy widzieć w filmach przyrodniczych. Później dowiedziałam się, że jest to martwy szkielet występujących tu niegdyś polipów, a za ciekawą kolorystykę, która nas zdumiewa na zdjęciach, odpowiedzialne są „żyjące skały”. Niestety z uwagi na dzieląca nas od rafy szybę jak i wodę, nasz aparat nie do końca radził sobie z uwiecznianiem tego, co pojawiało się naszym oczom. Najważniejsze są jednak wspomnienia, cieszymy się, że mogliśmy znaleźć Nemo (czyli błazenki albo po ang. clownfish) w ich naturalnym środowisku. Co ciekawe taki maluch pokonuje w przeciągu sekundy odległość równą 9,5 długości swojego ciała (i to już w 24 godziny po wykluciu), podczas gdy australijski mistrz olimpijski Ian Thorpe, w tym samym czasie mija dystans równy dwukrotnej długości swojego ciała. Prawda, że ten drugi się nie stara... :)


Przemek bardzo się cieszył, że miał okazję zobaczyć domek Syrenki Ariel, czyli gigantycznego małża (gigant clam). Mogą one osiągać przeszło 1 metr długości i żyć około 70 lat. Są to największe małże jakie kiedykolwiek istniały na Ziemi, a większość tych gigantów to hermafrodyty. Podobno największa perła na świecie została znaleziona właśnie w takim olbrzymie, a sprzedana została za bagatela $10 milionów w Nowym Jorku.




  

Gdy skończyliśmy godzinne penetrowanie podwodnych obszarów, udaliśmy się na Green Island (oryginalnie Dabuukji). Byłam przekonana, że nazwa wyspy wzięła się od tego, że miejsce to pokryte jest gęstą roślinnością tropikalną. Kto wie, może miało to z tym również jakiś związek... W każdym razie 10 czerwca 1770 roku kapitan James Cook tak właśnie nazwał tę wyspę na cześć astronoma Charlesa Greena, który w tym czasie podróżował Endeavourem razem z nim. Na samej wyspie zobaczyć można między innymi: Hibiscus tilliaceus (ang. Beach Hibiscus, pol. Ketmia lipowata), Casuarina equisetifolia (ang. Coastal She-Oak lub Whistling Pine, pol.Rzeknia skrzypolistna), Pandanus tectorius (ang. Pandanus Palm lub Walking Tree), Ficus virens (ang. Strangler Fig lub Banyan tree), Cocos nucifera (ang. Coconut Palm, pol. Palmy kokosowe, ang. ) oraz wiele innych interesujących roślin.

Ja i wodnik białobrewny
Ciekawostką jest, jak powstała ta wyspa. Wydawało by się, że może to być jakiś stożek wulkaniczny albo wypiętrzona skała. Okazuje się jednak, że Dabuukji powstała z Rafy Koralowej, a dokładnie na szkieletach obumarłych korali, na które ocean naniósł piasek, a ptaki dostarczyły nasion rozmaitych roślin. W ten sposób wytworzył się unikalny ekosystem wyspy jak i sama wyspa. Inną ciekawostką Green Island nie tylko jest niesamowita tropikalna roślinność lecz również zwierzęta. Nie sposób przeoczyć małych brązowych ptaszków wodników białobrewnych (ang. Buff-banded Rail, łac. Gallirallus philippensis). Bliżej niewielkiej osady, wybudowanej dla przyjezdnych, ptaszki te są dość odważne i starają się zdobyć łatwy kąsek do jedzenia, im głębiej w wyspę tym bardziej bywają one płochliwe.

Gdy już zwiedziliśmy Green Island nie mogłam się powstrzymać i stało się… Ocean tak bardzo mnie nęcił, że pomimo niewielkiego deszczu, wykąpałam się w tej krystalicznie czystej wodzie, która była cieplutka nieomalże jak w wannie. Trochę żal mi było Przemka, który z uwagi na swoje przeziębienie zdecydował, że zostanie na brzegu. Mam nadzieję, że kiedyś taka okazja jeszcze się powtórzy. Tuż po mojej orzeźwiającej kąpieli udaliśmy się na przepyszne lody, a osoby nie do końca zdrowe na ciepłą herbatkę. Zjedliśmy również pozostałe kanapki, no prawie zjedliśmy… Przemkowi się to udało, a na mnie skoczył wodnik białobrewy i tyle było po moim jedzonku.


Na pokład Big Cat zdążyliśmy w ostatniej chwili kryjąc się przed bardzo ulewnym deszczem. Ci którzy chcieli wykorzystać swój czas do końca na wyspie, niestety wrócili na pokład zmoczeni do suchej nitki :) W drodze powrotnej oprócz dzielenia się wrażeniami, zastanawialiśmy się, co jeszcze pozostało nam do zrobienia zanim wrócimy do hotelu. Uzmysłowiliśmy sobie, że dziś niedziela i żeby cokolwiek mieć na śniadanie trzeba będzie przyspieszyć kroku do Coles, co po przybiciu do portu uczyniliśmy.

 

Po udanych zakupach i złapaniu darmowego transportu pozostało już tylko się wykąpać i… dobranoc :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz