środa, 2 marca 2011

Uluru i tostowana mysz

O rety, nie dość, że wczoraj wieczorem wiele osób zachowywało się głośno, to dodatkowo słychać było jak co poniektórzy chrapią. Do tego wszystkiego przyszło nam dziś wstać o 4.00! Zapowiadał się, więc ciężki dzień. Półgodziny później gotowe było śniadanie, a chwilę wcześniej Greg głośno krzyczał coś o tym, że czeka na nas przygoda, czy się obudziliśmy i może coś jeszcze. Zdaje się, że i tak nikt go nie słuchał, a wszyscy od dawna byliśmy na nogach.

Na śniadanko zaserwowaliśmy sobie chlebek z Nutellą oraz po jednej skibce na wynos, tak na wszelki wypadek, w końcu od śniadania o 4.30 do lunchu o około 13.00 można trochę zgłodnieć ;)


Nasz pierwszy przystanek dzisiejszego dnia, punkt widokowy na Uluru, oczywiście o wschodzie słońca. Gdy dotarliśmy na miejsce było jeszcze ciemno, a trasę do naszego celu wytyczały nam czerwone lampki. Trzeba było dotrzeć na, usytuowaną niezbyt wysoko, ale jednak na wzniesieniu, platformę, na której świeciły się zielone lampki. Byliśmy pierwszą wycieczką, która dotarła na miejsce, a to pozwoliło zająć nam tradycyjnym zwyczajem, strategiczne miejsce. Jeszcze tylko parę minut i jest! Wschód słońca! Nic nie szkodzi, że od wczoraj niebo zasłane było chmurkami :) Tuż przed samym wschodem jednak zaczęło się klarować i właściwie zachwycało nie tyle samo Uluru i Kata Tjuta, co po prostu prześliczne niebo. Podczas, gdy Przemek robił artystyczne zdjęcia, ja miałam możliwość porozmawiania z miłą panią z Polski.

 

 

Niektórzy usatysfakcjonowani a niektórzy nie, pojechaliśmy pod samo Uluru. W drodze Greg opowiadał nam trochę o Aborygenach, w większości rzeczy, o których wiedzieliśmy od Damo, ale podał także kilka ciekawostek. Na przykład układ trawienny Aborygenów wytwarza dużo mniejsze ilości enzymu trawiącego alkohol, w związku z czym dość szybko się upijają (podobno jedno piwo wystarczy) a przez to łatwiej popadają w alkoholizm. Dowiedzieliśmy się też, że w pobliżu Uluru znajduje się aborygeńskie miasteczko o nazwie Mutitjulu, takiej samej jak jeziorko, które widzieliśmy wczoraj przy Uluru.


Nareszcie dotarliśmy do Uluru, co w języku plemienia Anangu oznaczającego miejsce zgromadzeń. Znaleźliśmy się pod jedną z najbardziej rozpoznawalnych naturalnych ikon Australii, inserbergu czyli samotnej góry, znanej również pod nazwą Ayers Rock. Ma ono wielkie znaczenie dla Aborygenów, jest to obszar święty, ponieważ według legendy aborygeńskiej to właśnie tu miał miejsce akt stworzenia (Dreamtime – czas snu, mitologia aborygenów, gdzie rzeczywistość staje się snem).

Uluru ma 348 metrów wysokości, a jej obwód wynosi przeszło 9 km (9,4 km). To co widoczne dla oka stanowi tylko niewielki ułamek całości, znaczna część tego monolitu znajduje się pod ziemią. Greg powiedział nam, że sięga ono 6km w głąb! Ayers Rock składa się ze skalenia, kwarcu oraz skał. Przez Europejczyków po raz pierwszy odkryta została w 1872 roku przez Ernesta Gilesa, który to nazwał ją the remarkable pebble, czyli niezwykły kamyk, ale to William Gosse nadał jej nazwę Ayers Rock na cześć Sir Henry'ego Ayersa. Dopiero 26 października 1985 roku australijski rząd zwrócił Uluru społeczności aborygeńskiej pod warunkiem, że plemię Anangu wydzierżawi je Parkowi Narodowemu i agencji Wildlife na kolejne 99 lat oraz będzie ono wspólnie zarządzane.

  

W Uluru znajduje się wiele źródełek, oczek wodnych, jaskiń, jak i aborygeńskie malowidła ścienne sprzed tysięcy lat, które mieliśmy okazję częściowo oglądać już wczoraj. W zależności od pory dnia skała ta mieni się różnymi kolorami. Uluru uważane jest za jeden z wielkich cudów świata i znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Część osób chyba liczyła na możliwość wspięcia się na ten niesamowity głaz, jednakże dziś z powodu prawdopodobnych deszczy, szlak był zamknięty dla turystów. To akurat nie zasmuciło ani mnie, ani Przemka ponieważ i tak chcieliśmy zastosować się do zasady plemion Tjukurpa i Anangu: ”Nganana Tatintja Wiya.”, co oznacza ”We never climb.”, a to oznacza: ”Nigdy się nie wspinamy.”. W związku z tym mieliśmy dwie możliwości: można było zdecydować się na spacer dookoła Ayers Rock lub dla nieco mniej wytrwałych, połowa tego spaceru. Cała nasza grupa wybrała się na długi przeszło 9 km spacer.


Gdziekolwiek na szlaku nie byliśmy, wszędzie widoki były oszałamiające. Gdy przechodziliśmy koło miejsca, gdzie wczoraj podziwialiśmy wodospad, dziś już nie było po nim śladu. Niektórych miejsc nie można było fotografować z uwagi na to, że stanowiły one sekretne miejsca zgromadzeń mężczyzn lub kobiet plemion aborygeńskich.

Dla nas nie było zaskoczeniem, że kiedy obeszliśmy Uluru dookoła, szlak wspinaczkowy nadal był zamknięty. Tym razem z uwagi na silne wiatry :) Zanim tu przyjechaliśmy dużo czytaliśmy na temat wspinaczek na tę świętą skałę i dlatego od początku nie zamierzaliśmy tego robić. Przede wszystkim, gdyż tak sobie życzą Aborygeni, których jest własnością. Po drugie wiedzieliśmy, że od wielu lat jest to nieomalże niemożliwe z uwagi na co najmniej 35 nieszczęsnych turystów, którzy przypłacili wspinaczkę życiem. W związku z tym razem z Przemkiem zakładaliśmy się z jakiego powodu wejście będzie zamknięte. Przemek przegrał ze swoją wysoką temperaturą :)

  

Po spacerze Greg zabrał nas do pobliskiego centrum kultury aborygeńskiej, gdzie można było kupić pamiątki lub wypić coś ciepłego. My zamiast tego podziwialiśmy galerie, a potem poszliśmy poczytać ciekawostki dotyczące różnych plemion, ale długo w tym miejscu nie pozostaliśmy. Byliśmy bowiem umówieni na spotkanie z Alwynem Dawsonem z plemienia Anangu. Zapowiadało się ciekawie.

Już na samym początku na naszej drodze pojawiła się goanna, czyli waran. Alwyn bardzo pilnował, aby nikt z nas za bardzo do niej się nie zbliżył. Gadziny te bywają bowiem bardzo niebezpieczne. Podobno potrafią zapamiętać potencjalnego napastnika i gonić go do skutku. Alwyn opowiadał nam o swoim koledze, który uciekając przed waranem rozbierał się, aby zmylić niedoszłą ofiarę :D Ze wszystkich uczestników naszej wycieczki Alwyn musiał szczególnie uważać na Marka, czyli jak zwykliśmy go z Przemkiem nazywać Jasia Fasolę, który to nie bacząc na przestrogi i niebezpieczeństwo podszedł do warana najbliżej z nas.

Na szlak ruszyliśmy dopiero, gdy Alwyn na to zezwolił. Mówił on głównie w swoim języku, a wszystko tłumaczyła dla nas bardzo sympatyczna Japonka. Opowiadali nam oni o niektórych aborygeńskich ceremoniach oraz zwyczajach np. jak chłopcy uczyli się od mężczyzn, lub o niektórych legendach, a także o polowaniach. Dowiedzieliśmy się między innymi, z czego wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że gdy grupa zwierząt podchodziła do wodopoju myśliwi zabijali tylko jedno z nich.

Polowanie przebiegało następująco: Niedoświadczeni, młodzi myśliwi stali na czatach i formą języka migowego informowali pozostałą grupę, jaka zwierzyna idzie i z ilu osobników się składa. Pozostali, doświadczeni łowcy czekali cierpliwie, aż zwierzęta podejdą do wodopoju i napiją się z niego wody z halucynogennym wyciągiem z sobie tylko znanych ziół. Najstarszy wojownik zabijał ostatniego osobnika w grupie, tak że lekko zamroczone zwierzęta nawet nie orientowały się, że jednego z nich brakuje. Gdyby bowiem myśliwi zabili pierwsze zwierzę, albo całą grupę, w pierwszym przypadku reszta by uciekła i nigdy już nie powróciła tu, w drugim wypadku, jedzenia byłoby co prawda dużo na jeden raz, ale w mniej urodzajnym okresie mogłoby go zabraknąć.


Dzięki Alwynowi mieliśmy możliwość skosztowania Plum Bush, czyli śliwek - owoców Santalum lanceolatum z rodziny sandałowatych . Podobno jeden owoc tej rośliny ma więcej witaminy C niż jedna pomarańcza. Oczywiście wszyscy delektowaliśmy się tym przysmakiem :) Smak miał ciekawy, ale nie był oszałamiający, a pestka była twarda jak kamień.

  


Zaraz po spotkaniu z Awynem, ruszyliśmy w kierunku naszego nowego kempingu, na lunch i przygotowanie się do przeprowadzki do nowego obozowiska. Tymczasem Alwyn, udał się łapać warana, aby nie zagrażał turystom na szlaku. Mam nadzieję, że on i jego towarzyszka wyszli z tego spotkania bez szwanku :) Przemek uważa, że nie dosyć tego mieli lepszy lunch od naszego ;)

My po drodze mieliśmy możliwość podziwiania Mount Conner wznoszącej się 859 m.n.p.m. oraz mierzącej zaledwie 300 metrów wysokości. Znajduje się ona niedaleko słonego jeziora Amadeusa, którego wprawdzie nie widzieliśmy, za to zachwycaliśmy się innym słonym jeziorem bliżej autostrady.

Wszyscy po porannej pobudce byliśmy bardzo wyczerpani i większość z nas spała w autobusie. Budziliśmy się wówczas, gdy Greg zatrzymywał się, tak jak w przypadku Mount Conner, czy też gdy mieliśmy znaleźć witchetty grub.

Witchetty grub to białe larwy ciem żyjące w korzeniach krzaków Witchetty Bush. Greg nauczył nas, jak je znajdować, po czym wytypował kilku wolontariuszy, by kopali w ziemi tuż przy łodydze w celu znalezienia choćby jednego. Clyde z kolei miał być tym wybrańcem, który dla nas wszystkich będzie delektował się tym przysmakiem. Czekaliśmy zniecierpliwieni na pozytywny rezultat poszukiwań, niestety jedyne, co udało się Gregowi dla nas znaleźć to korzeń, w którym larwa kiedyś żyła, ale już dawno się wyprowadziła. Poniżej załączam zdjęcie, jak witchetty grub powinny wyglądać. To niesamowite, że ten chłopiec ma ich tak wiele, a my pomimo tego iż było nas siedemnaścioro nie znaleźliśmy nawet jednej sztuki. Przemek w centrum, w którym byliśmy dzisiaj, wyczytał, że Aborygenki zawsze znajdują larwy ciem, a to dlatego, że nie odpuszczają i kopią do skutku, a myśmy skakaliśmy z korzenia na korzeń. Przy okazji jednak dowiedzieliśmy się również, że Aborygeni wyrabiali bumerangi z korzeni, które były już odpowiednio uformowane przez naturę. Wystarczyło je, więc nieco wypolerować i można było iść na polowanie :) No cóż nieco zawiedzeni (Clyde nie ;) ), ruszyliśmy w dalszą drogę.

źródło

Gdy w końcu dotarliśmy do naszego nowego obozowiska w pobliżu kanionu Kings Canyon. Dzisiejszej nocy mieliśmy w planach spanie pod gołym niebem wokół ogniska, każde w swoim swagu. Nie byłoby to złe doświadczenie, gdyby nie deszcz, który właśnie postanowił zmoczyć okolicę. Zamiast tego rzuciliśmy się do namiotów, ale okazało się, że nie ma wystarczającej ich ilości. Na całe szczęście Greg wynegocjował u przewodnika innej wycieczki kilka dodatkowych dla naszej grupy i dzięki temu nikt nie musiał spać na dworze.


Po zakwaterowaniu się, wszyscy udaliśmy się na kolację. Dziś ryż i warzywa z kurczakiem. Najpierw trzeba ją było przygotować. Żaden problem! Tym razem jednak, w naszej kuchni polowej biegało pełno przeuroczych myszek. Jedna z tych ślicznotek zajrzała nawet do naszego tostera :) Wcześniej też Greg nastraszył nas, że jak są myszy to i wygłodniałe węże się znajdą. Prawie mu uwierzyłam, ale na szczęście na węże było za zimno.


Podczas, gdy część osób zajęła się posiłkiem, pozostali przygotowywali ciasto czekoladowe na gorących węgłach. Jeszcze przed obiadem zgromadziliśmy się wokół, dopiero co rozpalonego, ogniska (naszego pierwszego od ponad dwóch lat!) i słuchaliśmy nauk Grega, na temat gry na didgeridoo. Ileż było później śmiechu, gdy każdy z nas miał spróbować swych sił. Przynajmniej na tych naukach czas nam szybciej zleciał i głodni wytrwaliśmy do kolacji, po której już czekało na nas ciasto. Ja spasowałam, byłam już wystarczająco najedzona, Przemek natomiast skusił się na niewielki kawałek.

Chyba wszyscy liczyliśmy, na to że jutro pośpimy chociaż do 7.00. Niestety, zanim rozeszliśmy się do namiotów Greg poinformował nas, że jutro śniadanie będzie o godzinie 5.00! No cóż może tej nocy sen będzie spokojniejszy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz