sobota, 19 marca 2011

Największa wyspa Australii ;)

Cztery dni na odpoczynek to niewiele, ale wystarczyło aby nabrać nowe chęci na odkrywanie nieznanych nam jeszcze terenów. Tym razem nie musieliśmy zrywać się o nieprzyzwoitej godzinie, bo nasz lot zaplanowany był na godzinę 10.00. Planowaliśmy wyjść z domu około 7.00, ale trochę zamarudziliśmy w domku i z 7.00 zrobiła się 7.30.

Na sydnejskie lotnisko dotarliśmy po 8.00. Gdy zobaczyłam kolejkę zrobiło mi się gorąco. Nie dosyć tego, co jakiś czas przez obsługę wyłapywani byli spóźnialscy z wcześniejszych lotów, a tym samym na check-in, czyli nadanie bagaży i przydzielenie miejsc (boarding passów) czekaliśmy ponad godzinę. Lżejsi o wielką torbę, szybkim krokiem, udaliśmy się na kontrolę paszportów i przekroczenie granicy. Do zobaczenia za kilka dni Australio!

Nasz samolot
Samolot, który miał nas zabrać do Queenstown nie należał do gigantów, ale obsługa była bardzo miła. Linie lotnicze Air New Zealand miały do zaoferowania swoim pasażerom klasy „tylko siedzenie” kilka nieciekawych filmów, seriali oraz herbatkę i kawkę, za wszelkie inne udogodnienia trzeba było zapłacić ekstra. Dla siebie znalazłam wywiad z zespołem Take That oraz ich najnowszy album Progress, a Przemek oglądał głupie seriale na przykład takie jak The Big Bang Theory, czyli Teoria Wielkiego Podrywu.

LecimyWreszcie pod nami ujrzeliśmy nasz cel. Po prostu bajka! Góry, góry, jeziora i rzeki, i góry, i znów góry :) Cały czas tylko się zachwycałam i pytałam Przemka, czy widzi to co ja z jego miejsca przy oknie ;) Później dowiedziałam się, że Przemek zamiast zachwycać się widokami wypatrywał smug na ścianach wzgórz, ale żadnej nie dostrzegł.

Wydawać by się mogło, że nasz lot trwał prawie pięć godzin, gdyż na miejsce dotarliśmy około 2.55. Na całe szczęście w rzeczywistości zajął on około trzech. Zanim jednak wylądowaliśmy, pilot wykonał dodatkowe okrążenie nad miastem, a podchodząc do lądowania tak blisko mijał jedną z gór, iż odniosłam wrażenie, że lada moment stracimy skrzydło.

W Nowej Zelandii nie mieliśmy żadnego problemu z ustaleniem godziny w Polsce, bo zegarek wskazywał dokładnie ten sam czas z małym wyjątkiem, u nas był dzień, podczas gdy nasza rodzina smacznie spała :) Cóż chyba nieco za wcześnie, by dzwonić do domu, ale sms-ik się należy. Zanim swobodnie zdołaliśmy odetchnąć nowozelandzkim powietrzem musieliśmy przejść kontrolę na granicy. Sprawdzenie, czy zdjęcie w paszporcie przypomina choć trochę oryginały, a następnie kontrolę bagażową. Do wyboru: rentgen albo przeszukanie pod kontem zagrożeń biologicznych. Wybraliśmy pierwszą opcję, a ponieważ tym razem nie przewoziliśmy narkotyków, nie było większych problemów ;) Witaj Nowa Zelandio! :)

Na lotnisku spędziliśmy jeszcze trochę czasu, musieliśmy jak najszybciej potwierdzić naszą jutrzejszą wycieczkę. Niestety z podanym przez agenta numerem telefonu mieliśmy problem i dopiero po kilku próbach Przemek udał się na poszukiwanie automatu. Okazało się, że się zgapiliśmy i próbowaliśmy dodzwonić się pod bezpłatny numer z komórki z roamingiem. Dopiero z publicznego automatu wszystko poszło gładko. Człowiek uczy się przez całe życie :)

Czas na podbój NZNo... Gdy wszystko było już załatwione, zebraliśmy kilkanaście darmowych przewodników i w końcu udaliśmy się by zaczerpnąć świeżego powietrza. To co od razu poczuliśmy, to panujący chłód i zdecydowanie niższa wilgotność powietrza niż w Sydney. W końcu prawie jak w domu! Choć jak każdy wie „prawie” robi wielką różnicę :)

Spokojnym krokiem ruszyliśmy w kierunku przystanku na autobusy, tym razem nie shuttle bus-y, ani taksówki, lecz po prostu autobusy. Po krótkim wywiadzie Przemek dowiedział się, że dotarcie z lotniska do centrum Queenstown nie stanowi tutaj najmniejszego problemu. Na przystanku staraliśmy się jeszcze ustalić, który numer nas interesuje, czym jednak zapoznałam się z rozpiską już podjechał autobus. Właściwie tak było prościej, wystarczyło zapytać kierowcę. Jeszcze tylko po $6,00 (oczywiście nowozelandzkich) od osoby i możemy jechać do miasta.

Znaczną część drogi, którą pokonywaliśmy przebiegała wzdłuż jeziora, a dokładniej odnogi jeziora Wakatipu, Frankton Arm , a wszystko zatopione wśród gór. Już mi się podoba :) W centrum Queenstown autobus zatrzymywał się tylko w jednym miejscu, co nie stanowiło problemu, bowiem centrum jest tak małe, że wszędzie można dotrzeć w pięć minut ;) Nasz hotel odnaleźliśmy bardzo szybko. Podczas gdy Przemek nas rejestrował, ja miałam ochotę na filiżankę kawy. Chyba byłam nieco zmęczona, bo zapłaciłam za kawę, ale pod automat nie podstawiłam kubeczka :) Nawet nie wiem, czy była warta dwóch nowozelandzkich dolarów :D

Pokoik przypadł nam do gustu, lecz nie zabawiliśmy w nim długo. Zabraliśmy tylko najbardziej potrzebne rzeczy i poszliśmy zapoznać się z miastem. Chłód dawał się nam we znaki, czegóż w końcu można było się spodziewać po miejscu otoczonym górami i tuż nad wielkim jeziorem. Pomimo tego ciekawość była silniejsza, no i oczywiście głód.

Tym razem na obiad mieliśmy rybkę z frytkami i sałatką, pycha :) Dało nam to wystarczająco energii, aby przejść się głównymi ulicami miasta, dzięki temu poznaliśmy Moa i kiwi. Nawet nie wiedzieliśmy, że będziemy mięli tę szansę już pierwszego dnia ;) Powietrze było dla mnie wyjątkowo złośliwe. Na dzień przed wylotem nieco się przeziębiłam, a chłód w niczym mi nie pomagał. Ponadto jutro czekał na nas wielki dzień. Postanowiliśmy, więc że jest już najwyższy czas przygotować się na spokojnie do kolejnej wyprawy.

Ula i moa Przemek i kiwi

W hotelu ugotowaliśmy sobie spaghetti, które będzie naszym jutrzejszym obiadem. O dziwo zadanie to nie było łatwe! W kuchni znajdowało się dużo osób, o wiele za dużo :) Każdy chodził tu z czymś niebezpiecznym: gorąca woda, noże, rozżarzone patelnie. Na całe szczęście nasze danie nie było skomplikowane i szybko się ewakuowaliśmy. Jeszcze tylko ciepły prysznic i do łóżka. Rety jak dobrze :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz