piątek, 11 marca 2011

Autokarem przez Van Diemen's Land

W biurze Adventure Tours AustraliaKomu w drogę temu czas :) O 6.30 mieliśmy być pod St David’s Cathedral, czyli tą samą katedrą, którą wczoraj zwiedzaliśmy. Na całe szczęście z City Central Backpackers do miejsca wyznaczonego przez biuro Adventure Tours Australia było może 2-5 minut drogi. Pomimo tego nie obyło się bez wczesnej pobudki. W hostelu już panowało niewielkie poruszenie. W końcu nie tylko my mieliśmy zaplanowane wielkie voyage. Co ciekawe zarówno mnie jak i Przemka nie opuszczało przeczucie, że te hotelowe, ranne ptaszki mogą być z naszej grupy, którą wkrótce mieliśmy poznać.

W biurze Adventure Tours Australia
O 6.20 wrzuciliśmy klucz od pokoju do niewielkiej wrzutni tuż przy recepcji, by chwilę po tym odkryć, że drzwi wyjściowe są zakluczone, coś na nich wisiało. Byliśmy tak zmęczeni, że trudno nam ustalić, czy był to łańcuch, czy sznur, co i tak nie zmienia faktu, że obładowani plecakami musieliśmy ruszyć w powrotną drogę do drugiego wyjścia. Żwawym krokiem pokonywaliśmy schodowe przeszkody, aż w końcu poczuliśmy powiew rześkiego, zimnego powietrza. Jeszcze tylko dwa zakręty w lewo i jest! St David’s Cathedral! :) Na murku przed katedrą siedziały te same osoby, które krzątały się wcześniej w hostelu. No cóż wszystko wskazuje na to, że nasza kobieca ;) intuicja nas nie zawiodła.

Zdjęcia z biura Adventure Tours Australia - Greg na dole po lewej stronieDługo nie musieliśmy czekać na autobusik Adventure Tours Australia. Matt nasz nowy przewodnik dość sprawnie poradził sobie z całą grupą, nawet prawie dobrze wymówił Przemka imię i to zanim zapytał o nie samego Przemka. Niestety zanim przyszło nam pożegnać się z miastem Hobart musieliśmy jeszcze w biurze Adventure Tours Australia zapłacić haracz za wejście do parku narodowego, czyli $25,00 od osoby. To chyba taki standard, bo jak do tej pory zarówno w Darwin, jak i w Red Center cena za wejście do parku była dokładnie taka sama. Podczas, gdy inni załatwiali te same formalności co i my, myśmy już rozglądali się po pomieszczeniu i ku naszemu zdziwieniu na tablicy ze zdjęciami przewodników zauważyliśmy Grega. Tego samego, który pomógł nam odkryć Red Center. Właściwie nie powinniśmy być tym zaskoczeni, gdyż Greg coś przebąkiwał o pracy na Tasmanii :)

Widoki z autobusuW końcu dziesięcioosobową grupą ruszyliśmy w nieznane. Miasto powoli budziło się do życia, chociaż otaczająca go przyroda jeszcze w najlepsze spała. Góry, wśród których zatopione jest Hobart, zasnute były chmurami, a lasy drzemały we mgle. Właściwie już nasze pierwsze kilometry zaskakiwały nas ciekawymi widokami, zapowiadała się więc niesamowita wycieczka.

Naszym pierwszym przystankiem było New Norfolk, ale tylko na chwilkę, aby w Banjo’s kupić kawę i bułę na śniadanie. Kawa była jak złoto! Buły też miały się okazać zbawienne, bo do lunchu było jeszcze daleko.

W drodze do naszego pierwszego, właściwego celu Matt opowiadał nam trochę o tygrysie tasmańskim, czyli największym drapieżnym torbaczu. Jak to zwykle bywa i w przypadku tego niesamowitego endemicznego zwierzątka kontakt z człowiekiem nie wyszedł mu na zdrowie. Najpierw jego populacja na kontynentalnej Australii wyginęła w konfrontacji z dingo, zdziczałym psem sprowadzonym tu przez Aborygenów. Ostatecznie z jedynego miejsca w którym przetrwał ten gatunek – Tasmanii, wyplenili go Europejczycy. Niegdyś odbywały się liczne polowania na tygrysy z uwagi na sierść, kości jak i powszechne mniemanie, że jest to główne zagrożenie dla hodowli owiec. Kiedy zrozumiano, że wilk workowaty jest na wymarciu było już za późno. Ostatniego żyjącego na wolności osobnika widziano w 1932 roku, natomiast ostatni osobnik przebywający w niewoli padł w 1936 roku. Przypuszcza się, że nastąpiło to w wyniku zaniedbań, gdyż w zamkniętym pomieszczeniu tygrys tasmański narażony był na ekstremalne różnice temperatur, bardzo wysokie w dzień i niskie w nocy. Są jednak jeszcze ludzie tacy jak Matt, którzy wierzą, że nieliczne sztuki przetrwały i żyją w dzikich obszarach Tasmanii. A my mamy taką cichą nadzieję, że się nie mylą.

Tall Trees WalkDzięki opowieściom Matta o tym niesamowitym zwierzęciu, podróż upłynęła nam przyjemniej i szybciej, i czym się spostrzegliśmy byliśmy już w Mt Field National Park. Tutaj dowiedzieliśmy się trochę na temat tasmańskich eukaliptusów, Eucalyptus regnans, co było wstępem do naszego spaceru, nie próżno nazwanego Spacerem wielkich drzew z ang. Tall Trees Walk. Eucalyptus regnans są jednymi z najwyższych drzew na świecie, zaliczają się do najwyższych spośród drzew liściastych i najwyższych spośród roślin kwitnących. Na Tasmanii największe drzewo mierzyło 98 metrów, ale bardziej okazałe Eucalyptus regnans występują w stanie Victoria. Wyższe od tych olbrzymów są jedynie sekwoje znajdujące się w Kalifornii, jednakże zamiast kwiatów posiadają one szyszki i oczywiście są to drzewa iglaste. Największa żyjąca sekwoja w Kalifornii ma 111 metrów. Wracając jednak do naszych eukaliptusów, w trakcie wzrostu drzewa te zrzucają najniższe gałęzie tak, że na niektórych drzewach, na pniach wyraźnie widoczne są ślady po uszkodzeniach tym wywołanych. Najwyższe drzewo, które obecnie występuje na Tasmanii ma 76 metrów, wciąż jednak rośnie. Kto wie może, więc przegoni dotychczasowego zwycięzcę i osiągnie więcej niż 98 metrów.

Tall Trees Walk Tall Trees Walk Tall Trees Walk

Szlak Tall Trees Walk zachwycał nie tylko okazałymi Eucalyptus regnans, ale również inną roślinnością. Dość licznie występują tutaj także paprocie Dicksonia antarctica, czyli po prostu drzewiasta paproć diksonia antarktyczna. Przeważnie osiągają one około 4,5-5 metrów, mogą jednak dochodzić nawet do 15 metrów! Niesamowite, nieprawdaż? :) Na naszej drodze znajdowało się również wiele powalonych drzew obrośniętych najróżniejszymi porostami, co tylko dodawało wszystkiemu piękna. Przemierzając tę trasę czułam się trochę jak w zaczarowanej krainie. Niestety zdjęcia robiliśmy bez flesza i przez to nie oddają one intensywności zieleni, która nas otaczała. Nic to najważniejsze jest to co zobaczyliśmy i pozostałe po tym wspomnienia :)

Russell Falls z oddali W drodze do Russell Falls Horseshoe Falls

Russell FallsW końcu dotarliśmy do miejsca, w którym Matt powiedział nam do zobaczenia za jakiś czas i wrócił do autobusu, a my weszliśmy na szlak o nazwie Russell Falls. Oczywiście widoki nadal były bajkowe, do tego grupa się trochę rozeszła, każdy bowiem nadał sobie własne tempo. Dzięki temu mogliśmy na spokojnie rozglądać się nie tylko za ciekawymi okazami roślin, lecz również zwierząt. Po drodze do Russell Falls minęliśmy najpierw Horseshoe Falls, nieduży wodospad, a nieco dalej (około 100 metrów) znajdował się docelowy Russell Falls, który niegdyś nazywał się Browning Falls na cześć jego odkrywcy. Nazwę zmieniono, gdy stał się on atrakcją turystyczną :) Muszę przyznać, że Russell Falls wywarły na mnie niesamowite wrażenie, głównie z uwagi na poziomo ułożone warstwy skalne, po których spływa krystaliczne czysta woda. Z daleka całość prezentuje się jak zasłonka, a z bliska, pomimo delikatności pierwszego wrażenia, odczuwa się siłę spadającej wody.

Tall Trees WalkIdąc dalej zauważyliśmy naszą grupę zgromadzoną przed pniem drzewa, urządzili oni sobie sesję fotograficzną. Ja również zainteresowałam się powalonym drzewem i podobnie jak reszta naszej grupy nie zauważyłam małego bennetts wallaby (Macropus rufogriseus), które w południowowschodniej Australii nazywane są po prostu red-necked wallaby. Dopiero kiedy Przemek mi go pokazał po cichu przywołaliśmy pozostałe osoby, jak nietrudno się domyśleć, od razu główną atrakcją stał się mały kangurek zamiast pniaka :) Później zanim dotarliśmy do parkingu mijaliśmy jeszcze sporo tych słodkich maluchów :)

Bennetts wallaby
Kolczatka - EchidnaZ Mt Field National Park udaliśmy się w dalszą drogę do Lake St Clair, w języku aborygeńskim Leeawuleena, czyli sleeping water. W przeciągu ostatnich dwóch milionów lat na to miejsce nachodził lodowiec kilka razy, obecnie dzięki zaprzeszłym zjawiskom znajduje się tutaj najgłębsze australijskie jezioro. Otoczone jest ono lasem deszczowym oraz górami, a swym pięknem olśniewa przyjezdnych. To tutaj Matt próbował wypatrzyć kolczatkę i pokazać nam dziobaka, jednakże jego starania nie zostały uwieńczone sukcesem, dlatego o tych niezwykłych stworzeniach opowiadał naszej grupie nieco później przy modelach tych zwierząt. Właściwie my jesteśmy szczęściarzami, bo w naturze mieliśmy okazję już widzieć obie te cudowne istoty :)

Jezioro St Clair Jezioro St Clair Jezioro St Clair

Jezioro St Clair Jezioro St Clair Jezioro St Clair

W dalszej drodze, tym razem do Donaghys Hill, zatrzymaliśmy się na poboczu, by spojrzeć na implicate forest, czyli bardzo gęsty tasmański las, w którym to drzewa są niskie, nie przekraczają 20 metrów. Rośliny znajdują się tu tak blisko siebie, że żadne większe zwierzę nie jest w stanie się między nimi przecisnąć. Żyją więc tu głównie ptaki i insekty oraz drobne gryzonie i węże. Las ten stanowił naturalną przeszkodę dla uciekinierów z Sarah Island, a jeśli ktoś jest zainteresowany to w 2009 roku został zekranizowany film Van Diemen's Land, opowiadający o ucieczce siedmiorga skazanych. Tak na marginesie Tasmania za czasów, gdy przypływali na nią tylko skazańcy, była nazywana Van Diemen's Land, a Tasmanią stała się w 1856 roku by zmylić turystów ;)

Korzystając z okazji Matt pokazał nam jeszcze drzewo leatherwood tree (Eucryphia lucida), czyli rzemienicę, mającą na wiosnę i w lecie niewielkie białe kwiatuszki. Kwiatki te charakteryzują się silnym zapachem szczególnie w cieplejsze dni, a większość z nich pokryta jest klejącym sokiem. Tasmania szczyci się miodem powstającym właśnie z nektaru tego drzewa, czyli po prostu leatherwood honey. Wiedzieliśmy z Przemkiem, że jak tylko nadarzy się okazja na pewno spróbujemy tego tasmańskiego przysmaku.

W końcu dotarliśmy do Donaghys Hill, gdzie przyszło nam się wskrabać na szczyt jednej z gór, by móc spojrzeć na inne szczyty i rzekę Franklin. Oczywiście spacer nie obył się bez Matta komentarzy, tutaj głównie na temat roślinności. Z samego szczytu Donaghys Hill widzieliśmy między innymi Mt Alma, Mt Gell, Mt Byron, Pyramid Mt oraz sporo innych gór. Co ciekawe gdyby nie garstka zapaleńców protestujących przeciwko budowie tamy na rzece Franklin w latach 80 ubiegłego wieku, nie moglibyśmy podziwiać tego pięknego widoku.

Donaghys Hill
Jak do tej pory dzień był bardzo aktywny i tym samym wyczerpujący, na całe więc szczęście naszym kolejnym celem miało być miasto Strahan. Strahan szczyci się portem Macquarie Harbour znacznie większym niż sydnejski. Moim jednak zdaniem wielkość to nie wszystko. Port sydnejski otoczony jest wzgórzami, które dodają mu piękna, Macquarie Harbour pozbawiony jest tego czaru. Zanim jednak mogliśmy się o tym przekonać Matt zatrzymał się jeszcze w jednym miejscu Iron Blow Open Cut. Iron Blow to pierwsze miejsce na zachodnim wybrzeżu Tasmanii, w którym podjęto działania kopalniane w Mount Lyell w 1883 roku, gdzie miedź wydobywana była do 1929 roku. Obecnie pośród gór pozostało sztuczne jezioro, nienaturalne formacje skalne i doszczętnie ogołocone z drzew wzgórza.

Iron Blow Open Cut Iron Blow Open Cut Iron Blow Open Cut

Gdy już ochłonęliśmy z wrażenia jakie wywołało na nas Iron Blow Open Cut naszym następnym chwilowym przystankiem było Queenstown, gdzie mogliśmy zrobić małe zakupy, po czym ruszyliśmy do Strahan.

Na miejscu Matt przydzielił nam pokoje, po czym dał nam czas wolny aż do 20.00, o tej godzinie mieliśmy stawić się na obiad. Część osób skorzystała z możliwości wypożyczenia rowerów i pojechała do miasta, my natomiast podreptaliśmy w kierunku Peoples Park, gdzie na końcu szlaku znajdował się Hogarth Falls. Wracając do miejsca zakwaterowania zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę nad wodą, by popatrzyć na zachodzące słońce. Około 20.00 byliśmy z powrotem w domu Adventure Tours Australia. W kuchni roznosiły się już zapachy pieczonego kurczaka, a dodatkowo Matt zaczął smażyć steki. Ślinka cieknie! :)

Hogarth Falls Zachód słońca nad Macquarie Port

Smaczny posiłek zakończył się odpoczynkiem na wygodnych sofach z piwkiem w ręku, przy dźwiękach jazzowej muzyki. Pomimo naszych delikatnych sugestii Matt nie chciał puścić Van Diemen's Land, które przypadkiem znalazło się na odtwarzaczu. Stwierdził, że nie ma ochoty oglądać tego filmu po raz kolejny samemu – podobno wszystkie wcześniejsze grupy po kilku scenach uciekały do swoich pokoi.

Mój organizm około 22.00 powiedział dosyć, pożegnałam się z wszystkimi i zabrałam moją przytulankę – Przemka do naszego łóżka.


Pokaż Z Hobart do Strahan na większej mapie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz