niedziela, 13 marca 2011

Potok pytań przy kołysce

Czekamy na shuttle busNadszedł ostatni dzień naszej tasmańskiej przygody z biurem Adventure Tours Australia. Rano wszyscy byliśmy gotowi przed czasem, podobnie jak wczoraj, dzięki czemu w Visitor Center byliśmy parę minut po ósmej. Część osób z naszej grupy, głównie młodzież (Ingrid oraz Fernando, Lea i Katrine) udała się na canyoning, czyli pełne adrenaliny „zwiedzanie” kanionu przy użyciu różnych technik takich jak: pływanie, wspinaczka, skoki do wody, zjazdy wodne w wąskich przesmykach i od czasu do czasu chodzenie. My postanowiliśmy zobaczyć ile osób wyjdzie cało z tej wodnej batalii i w zależności od wyniku w przyszłości również spróbować przeżyć podobną przygodę ;) Tymczasem, jak większość grupy, dzień w Cradle Mountain postanowiliśmy przeznaczyć na odkrywanie uroków okolicy na nogach. Ponieważ szlaków dla pieszych jest tu pod dostatkiem, każdy mógł dobrać drogę odpowiednią do swoich możliwości fizycznych.

My, podobnie jak Yasi (Christina) uznaliśmy, że najkorzystniej będzie trzymać się Matta, jako że świetnie zna tutejsze tereny i wybierze najciekawszą trasę. Ustawiliśmy się w kolejce do specjalnego shuttle busa, ponieważ do parku narodowego Cradle Mountain-Lake St Clair National Park nie można wjeżdżać autobusami i już po kilkunastu minutach znaleźliśmy się na szlaku prowadzącym do Marions Lookout.

Odchody wombata
Trasa ta zaczęła się „gównianie” ;), czyli niezliczoną ilością wombatowych odchodów ;) Nawet nieuważni nie mogli nie zauważyć ich norek tuż przy ścieżce, więc miałam nadzieję, że może choć jedna duża „świnka morska” będzie posilała się w okolicy. Na trasie do Marions LookoutNiestety nic z tego, wombaty preferują cień i półmrok, a dzisiejszy dzień był dość słoneczny. Rekompensatą były dla nas zniewalające widoki. Mijaliśmy między innymi pomarańczowe trawy, które dość licznie występują w tych okolicach. Dzięki temu, że był z nami Matt dowiedzieliśmy się, że żyją w nich ogromne homary. Dotarliśmy również do jeziora Crater Lake nad brzegiem, którego stoi chatka, niestety nie Puchatka ;) Jest to domek z 1912 roku, zbudowany przez Gustav i Kate Weindorfer i przeznaczony na łódki, którymi małżeństwo organizowało pierwsze przejażdżki po jeziorku. Państwo Weindorfer wybudowali również w tych okolicach dom nazywany przez nich później Waldheim, czyli leśny dom. To właśnie Gustav Weindorfer, jako pierwszy powiedział: „This must be a National Park for the people for all time. It is magnificent, and people must know about it and enjoy it.” (To musi być Park Narodowy dla ludzi po wsze czasy. To jest wspaniałe i ludzie muszą o tym wiedzieć i cieszyć się tym.). Samo jezioro Crater Lake pomimo nazwy (krater), powstało nie w kraterze wulkanu, lecz w wyniku zlodowaceń. Ciemny kolor wody, tak jak w przypadku wielu jezior i strumieni w całej zachodniej Tasmanii, pochodzi od tanin.

W drodze do Marions Lookout Crater Lake Chatka na łódki z 1912 roku

Nad jeziorem złapaliśmy chwilę wytchnienia, by zaraz potem ruszyć w dalszą drogę, pod górkę i pod górkę i znów pod górkę. Oprócz odpoczynku nad jeziorem Crater Lake „znaleźliśmy” również dodatkowego towarzysza wycieczki. Chyba spodobały mu się opowiadania Matta na temat okolicy i dalej młodzieniec z dużym plecakiem maszerował razem z nami. W końcu dotarliśmy do punktu widokowego, jak się jednak okazało nie był to jeszcze nasz oczekiwany Marions Lookout. Do pokonania mieliśmy jeszcze ładnych kilkadziesiąt metrów w górę i w górę i jeszcze raz w górę. Zanim jednak przyszło nam się wdrapywać Matt rozmawiał z kolejnymi spotkanymi turystami, podczas gdy nasza trójka zachwycała się widokami i tradycyjnie utrwalała je na zdjęciach. Christina zdołała się też nabrać na wytłumaczenie Matta nazwy widocznego stąd jeziorka Wombat Pool, a mianowicie miała ona pochodzić od stad wombatów gaszących pragnienie po wyczerpujących sprintach przez dolinę ;) Jednak, po uważnym przyjrzeniu się kształtowi stawku, wszystko stawało się jasne.

Korzystamy z chwili odpoczynku na trasie do Marions Lookout
Jeszcze tylko kilka kropel potu, wywianych przez wiatr i jest Marions Lookout, z którego pięknie prezentuje się Dove Lake oraz Cradle Mountain. Cradle w języku angielskim oznacza kołyskę, stąd też nazwa góry, ponieważ przypomina kolebkę małego dziecka. Osoby obdarzone dobrą wyobraźnią, niekoniecznie taką jak Ania z Zielonego Wzgórza, są w stanie patrząc na górę Cradle Mountain ujrzeć nie tylko kołyskę lecz również maleństwo w niej śpiące.

Cradle Mountain widok z Marions Lookout Widok z Marions Lookout na Crater Lake oraz Dove Lake

Na Marions Lookout zjedliśmy energetyczne kanapki oraz odpoczęliśmy. Matt chciał wracać w tym samym kierunku z którego przyszliśmy lecz nieco inną trasą, która nie należała do najnowszych, była więc nieco błotnista. Z uwagi na brak porządnego obuwia i właściwie jedynego jakie posiadaliśmy na tym wyjeździe, nie licząc sandałów, uznaliśmy, że pasujemy. Jak się okazało był to strzał w dziesiątkę! Zamiast tego Matt zaproponował naszej trójce spacer szlakiem Face Track, czyli przejście wzdłuż czoła góry Cradle Mountain, a następnie zejście do jeziora Dove Lake. Wszyscy chętnie przystaliśmy na tę propozycję mając nadzieję na nieco inne krajobrazy.

My na Marions Lookout
Idziemy w kierunku Face TrackW tym miejscu pożegnaliśmy się z naszym dodatkowym, chwilowym członkiem grupy, młodym turystą z wielkim plecakiem, życząc mu przyjemnej drogi i ruszyliśmy przed siebie. Pogoda była kapryśna, gdy słońce wychodziło zza nielicznych chmur było wręcz gorąco, gdy natomiast chowało swe lico za obłoki momentalnie robiło się chłodniej, dodatkowo powiewał od czasu do czasu zimny wiatr. Miałam nadzieję, że gdy zejdziemy nieco niżej liczne, zielone drzewa ochronią nas przed chłodnymi powiewami. Zanim jednak mieliśmy zacząć obniżanie pułapu, musieliśmy pokonać Face Track. Dopiero przy wejściu na szlak Matt ostrzegł nas, że ta część drogi należy do bardziej dzikich. W porównaniu do przebytej trasy, którą praktycznie przeszliśmy na czymś na styl drewnianego chodnika, teraz miało się wszystko zmienić. Rzeczywiście droga nie należała do najłatwiejszych, było bardzo stromo, miejscami przecinały ją górskie strumienie z krystalicznie czystą wodą, czasami skały nieco się chwiały. Było zdecydowanie ciekawiej niż wcześniej. Z góry widzieliśmy roztaczające się w dole jeziora Dove Lake i Lake Rodway, a za nami kołyskę dla dziecka :) Drogę umilała nam, jak zresztą przez cały czas, Christina, zadając tysiące pytań Mattowi. Jestem pełna podziwu z jaką cierpliwością Matt odpowiadał na każde jedno, nawet te na które odpowiedzi udzielił parę minut wcześniej.

Początek Face Track Przemek, Matt i Christine na tle Cradle Mt

My i jezioro Dove

Na szlaku Face Track Na szlaku Face Track Na szlaku Face Track

Nadszedł czas na kolejny odpoczynek, musieliśmy zebrać siły, aby spokojnie zejść w kierunku jeziora. Schodzimy w kierunku Dove LakeZnak na trasie informował nas, że przed nami jeszcze dwie godziny marszu. Posililiśmy się, a potem rozmawialiśmy dość długo, by w ostateczności ruszyć w dalszą drogę. Na początek kilka łańcuchów, pomocnych do pokonania najbardziej stromych fragmentów trasy, a potem już tylko w dół i w dół i jeszcze w dół :) W między czasie minęliśmy kilkoro piechurów zainteresowanych, tym, czy daleko jeszcze :) Oj daleko! :) Idąc dalej krajobraz stopniowo się zmieniał, aż weszliśmy pomiędzy drzewa. Był to niewielki fragment lasu z elementami lasu deszczowego, po prostu bajka. Gdy przeszliśmy ten baśniowy odcinek trasy naszym oczom ukazało się jezioro Dove Lake. Od tego momentu było już dużo łatwiej. Trasa raczej pozioma, tylko z niewielkimi wzniesieniami od czasu do czasu. Idąc tak wzdłuż brzegu jeziora zatrzymaliśmy się jeszcze w punkcie widokowym, z którego mieliśmy okazję, tym razem z oddali, podziwiać górę, na czole której byliśmy jeszcze jakiś czas temu.

Schodzimy w kierunku Dove Lake Schodzimy w kierunku Dove Lake Schodzimy w kierunku Dove Lake

Nieco dalej koło domku nad wodą Matt zapytał, czy chcemy tu odpocząć, czy idziemy w kierunku pobliskiego parkingu i wracamy do Visitor Center. Wszyscy byliśmy już baaarrrdddzzoo głodni dlatego zgodnie wybraliśmy opcję drugą. Na shuttle bus nie czekaliśmy długo, podjechał jak na zawołanie. W centrum turystycznym przy stolikach odnaleźliśmy dziewczyny (Andrię, Greete i Mitchell), które wybrały lżejszą opcję spaceru, obejście jeziora Dove Lake dookoła. Głodni jak wilki zamówiliśmy ciepły posiłek i przy wspólnym stole wymienialiśmy się wrażeniami ze spaceru.

My na tle Dove Lake oraz Cradle Mt

Spacer wdłuż Dove Lake Spacer wdłuż Dove Lake Spacer wdłuż Dove Lake

Po obiedzie przyszło nam już tylko czekać na canyoningującą część grupy. Aby czas szybciej nam minął poszliśmy z Przemkiem na spacer w pobliżu centrum i ku naszemu zaskoczeniu zaraz przy głównym wejściu do budynku ujrzeliśmy wombata. Nie można było takiej okazji przepuścić. Przemek ustawił się w strategicznej pozycji i zdążył nagrać biegnącego zwierzola.

Zaraz potem przyjechała zagubiona część naszej drużyny. Rozchachani od ucha do ucha. Lea poprosiła jeszcze Matta o możliwość podjechania do Dove Lake, aby zrobić kilka zdjęć Cradle Mountain, a zatem nie pozostało nic innego jak znowu czekać i czekać. Czas mijał nam szybko i z uśmiechem na twarzy, gdy słuchaliśmy opowiadań Ingrid, Fernando i Katrine na temat ich kanionowych przygód. Wkrótce też dołączyła do nas Lea i mogliśmy ruszyć w drogę do Devonport.

W drodze do Devonport
Dotlenieni, najedzeni i pełni wrażeń zasypialiśmy w autobusie. Staraliśmy się jednak walczyć ze zmorą i chłonąć widoki za oknem. Od razu wypatrzyliśmy, że na trasie z resortu Cradle do Devonport mieszkańcy tutejszych okolic mają niesamowite skrzynki na listy, co jedna to bardziej wymyślna.

W Devonport, pożegnaliśmy się z ekipą Adventure Tours Australia. Tutaj też czekało na nas miłe zaskoczenie, a mianowicie nasz motel Comfort Inn Sunrise, w którym się zatrzymaliśmy, zaskoczył nas zafundowanym standardem: łazienka, dwa pokoje, umywalka, telewizor, fotele, kanapy i super wygodne łóżko! Jak znalazł na odpoczynek po tak wyczerpującym dniu, ale mimo wszystko zaczęliśmy zachodzić w głowy ile nas ten luksus kosztował...

Pomimo tego, iż łóżko bardzo zachęcało do głębokiego snu, zostawiliśmy bagaże i poszliśmy do miasta. Chcieliśmy zobaczyć prom Spirit of Tasmania oraz imprezę odbywającą się w mieście Taste the Harves, czyli coś na styl sydnejowskich festiwali. Dopiero, gdy zaczęło się ściemniać wróciliśmy do hotelu kupując po drodze tasmańskie piwo. Z taką dawką świeżego powietrza, ruchu i piwa, nic więcej nie potrzeba by dobrze spać :)

Spirit of Tasmania Festiwal w Devonport - Taste the Harves

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

jak smakują tasmańskie piwka? :)

Urszula pisze...

Ogólnie to nasz przewodnik Matt nie polecał, poza jednym :) Myślę jednak, że to pytanie raczej do Przemka :)

Przemek pisze...

Ponieważ zastosowaliśmy się do rady Matta i kupiliśmy piwo CASCADE PREMIUM, nie mogłem narzekać. Jednak nie powiem, aby jego cena była adekwatna do dostarczonych wrażeń.

Mateusz Domański pisze...

Bardzo fajnie napisany artykuł. Jestem pod wrażeniem.

Prześlij komentarz